wtorek, 26 lipca 2011

Koktajl bananowo-waniliowy

Tak może wyglądać blender
Jedną z najbardziej odczuwalnych różnic po zmianie stanu cywilnego na małżeński jest znaczący wzrost ilości sprzętu kuchennego i poprawa jego jakości. Oczywiście, jeśli odpowiednio ułożyło się listę prezentów. W każdym razie w naszej kuchni w końcu pojawił się blender (w tym miejscu T. powinna zapytać: "Jak to?! Nie mieliście do tej pory blendera?"), więc odpakowawszy go wczoraj dziś ochoczo z niego skorzystałam. (Tak, tak, przepis jest z ostatniej chwili, sama jeszcze sączę mój koktajl). Prawdopodobnie ci z was, którzy mają blender wpadli już na to, że zmiksować można cokolwiek, ale na wszelki wypadek podzielę się odkryciem:

SKŁADNIKI:
- 2 dojrzałe banany
- łyżka soku z cytryny 
- mleko sojowe waniliowe* - zależnie od gustu: 0,2 - 0,5l


WYKONANIE
jest tak proste, jak się pewnie domyślacie: wrzucamy obrane banany do blendera, skrapiamy sokiem z cytryny i miksujemy na gładko. Wtedy dodajemy mleko sojowe - ilość zależna od konsystencji, jaką chcemy uzyskać. Koniec :)

* w naszym kraju mleko sojowe osiąga jakieś horrendalne i nieuzasadnione ceny, ale polecam szczerze "napój sojowy" z biedronki - kosztuje niecałe 4zł/l i występuje w 3 smakach: naturalnym, waniliowym i czekoladowym. Szukajcie go bliżej soków w kartonie niż mleka.

I jeszcze ciekawostka (cytat z wikipedii) o pochodzeniu samego słowa:
Barwne i wesoło brzmiące słowo cocktail jest zbitką dwóch wyrazów angielskich: „cock” (kogut) i „tail” (ogon), wiążące się z walkami kogutów, bardzo popularną wówczas w Ameryce Płd. i Karaibach rozrywką ludową. Obyczaj ten następnie zawędrował do Ameryki Płn., stając się tam równie popularny.
Po walkach kogucich był zwyczaj, że nagrodzony właściciel zwycięskiego koguta stawiał „kolejkę” dla widzów, zamawiając trunek u oberżysty, bo właśnie przed oberżą czy saloonem takie walki się właśnie odbywały. I tak, pewien amerykański oberżysta, nie dysponując jednorodnym napojem, zlał do konwi różne trunki wraz z dodatkami i zamieszał je fruwającymi podczas walki koguciej kolorowymi piórami oraz piórami z ogona pokonanego koguta. Przypadkowy i niespotykany dotąd napój, który okazał się doskonały w smaku, nazwano wówczas kogucim ogonem.
Inna, z wielu wersji powstania cocktailu głosi, że walczące koguty dla zwiększenia ich zadziorności i bojowości, pojono środkami dopingującymi, mieszanką alkoholu, piwa, ziół i innych ingrediencji. Napój ten nazwano „cock-ale”, co podobno później zmieniono na cocktail. Napoje mieszane składające się z różnych alkoholi i nie tylko serwowano po raz pierwszy w barach amerykańskich pod koniec XVIII wieku. Tamtejsze czasopismo „The Balance” 13 maja 1806 roku podano pierwszą definicję cocktailu: ”cocktail jest stymulującym likworem skomponowanym z różnych trunków, wody, cukru i gorzkich substancji”.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Leczo czyli w cieniu zakwitających patisonów

Kilka lat temu miałam okazję (a raczej byłam zmuszona) spędzić lato na wsi, (jej nazwa lepiej niech zginie w mrokach mojej młodości) i ten niefortunny pod wieloma względami pobyt przypomniał mi się właśnie dziś. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko wakacjom na wsi jako takim, wręcz jestem ich fanką. Ale, nie wdając się w mętne i nieprzyjemne szczegóły, wolę inne rejony kraju, inne towarzystwo niż tamto oraz wyjazdy dobrowolne, a nie zsyłki. Pominąwszy jednak to wszystko (i więcej) pobyt ów miał conajmniej dwa plusy, o których warto pamiętać. Pierwszy z nich to to, że udało mi się - właśnie tam i wtedy - za jednym zamachem przeczytać 1,5 tomu "W poszukiwaniu straconego czasu" (nomen omen), drugi, że znacząco podciągnęłam wtedy swoje umiejętności w gotowaniu, bo dzień w dzień przez całe lato gotowałam dla czteroosobowej rodziny plus trójki gości plus od czasu do czasu jeszcze dla robotników korzystając z ograniczonych w sumie zasobów.

Wieś ma wiele nieocenionych zalet dla miłośników jedzenia i gotowania. Wielu wspomniałoby pewnie o jajkach od wolno biegających kur, ja do nich się nie zaliczam, bo jak Bóg miły, dla mnie jajko to jajko. Nawet wolę te ze sklepu, bo są czyste. Ale na wsi można mieć przydomowy ogródek, do którego jest bliżej niż na targ, a warzywa są świeższe. Można mieć w pobliżu łąkę lub las, gdzie rosną szczaw lub grzyby. Można mieć też we wzmiankowanym ogródku SEZON NA CUKINIE.

To nie jest patison, to jest PatTiNson!
Ofiarą tego sezonu (dokładniej, był to sezon na patisony, ale tych warzyw można używać zamiennie) padłam tamtego lata. Krzaczków patisonowych było nie więcej niż cztery, ale i tak okazało się to przerastać nasze możliwości przemiałowe. Patisony były składnikiem dań głównych (leczo, racuszki), starte dodawałam do zup i dodatków, marynowałam malutkie egzemplarze w occie, a nawet dodawałam do deserów - do ciast dla zwiększenia wilgotności, a także stawiałam w roli głównej - pamiętam kruche ciasto z seledynowym patisonowym kremem... Mmmm... Piszę to po części dlatego, żeby sobie powspominać, a po części dlatego, żeby przekazać, że cukinię (patisona, kabaczka, dynię) można dodać do wszystkiego i ze względu na delikatny smak są to warzywa o tysiącu zastosowań. A sezon polega nie tylko na tym, że ma się dany owoc w ogródku, ale też na tym, że można go kupić w najświeższej możliwej formie i po najniższej możliwej cenie nawet w lokalnym kerfurze.

Tak więc zaopatrzona w cukinię kupioną za 1,70zł/kg zrobiłam dziś leczo, które jest jedną z moich ulubionych letnich potraw. Sposobów robienia lecza jest pewnie tysiące, ja przedstawiam swój.

SKŁADNIKI:
- cebula
- papryka, różne kolory (ja najbardziej lubię czerwoną ze względu na kolor i białą, bo jest najbardziej aromatyczna)
- cukinia (patison, kabaczek) 
- pomidory (świeże lub z puszki)
- koncentrat pomidorowy (opcjonalnie)
- czosnek
- kiełbaska lub chudy boczek wędzony*
- przyprawy: sól, pieprz drobno zmielony, papryka, zioła
- oliwa, olej lub masło (ja korzystałam ostatnio z miksu masła z oliwą z oliwek)
Proporcje musicie ustalić sobie sami. Najwięcej powinno być papryki** i cukinii. Cebuli nie ma co żałować. Jeśli ktoś potrzebuje jakiegoś punktu zaczepienia niech weźmie 2 cebule, 2 małe cukinie, 4 duże papryki, puszkę pomidorów.


WYKONANIE:
Potrzebny będzie garnek o grubym dnie (z pokrywką) i patelnia.
Warzywa dokładnie myjemy. Cebulę obieramy, kroimy na nieduże kawałki (na pół wzdłuż, potem każdą z połówek na 3 części, też wzdłuż, a potem to w poprzek na plasterki 5-10 mm). Paprykę czyścimy z nasion (najpierw nożykiem okrążamy szypułkę, potem przekrawamy owoc na pół i wycinamy białe części oraz usuwamy pałętające się nasiona) i kroimy na kwadraciki (najpierw na paski wzdłuż, a potem te paski w poprzek). Cukinii, jeśli jest młoda, odcinamy tylko końcówki, po czym kroimy wzdłuż, a potem na plasterki, niezbyt cienkie. Jeśli używamy dużej, dojrzałej cukinii trzeba ją będzie obrać, wydrążyć z części nasiennej i pokroić raczej cieniutko. Każde warzywo kroimy do osobnej miseczki (czy czegoś).
Garnek trzymamy w gotowości, tymczasem tłuszcz rozgrzewamy na patelni (nie więcej, niż wymaga wasza patelnia). Wrzucamy cebulę i mieszając smażymy na lekko złoto. Taka cebula sama w sobie jest pyszna, spróbujcie po drodze. Gotową cebulę wrzucamy do gara. Jeśli trzeba na patelnię dodajemy trochę tłuszczu i podsmażamy paprykę. Aby papryka nie zaczęła się dusić zamiast smażyć (na to przyjdzie czas potem) trzeba ustawić dość duży ogień i mieszać, aby podsmażyła się równomiernie. Ta część jest o tyle ważna, i dlatego używam patelni i warzywa smażę partiami, że jest ogromna różnica w smaku warzyw (i nie tylko) ugotowanych lub uduszonych i warzyw usmażonych. W gotowaniu maksymalna temperatura to temperatura wody, czyli niecałe 100 stopni. Przy smażeniu (grillowaniu, pieczeniu) temperatura ta może być wyższa, a przy bodajże 160 stopniach zaczyna być możliwe brązowienie - w przetwarzanych potrawach zachodzą wtedy zupełnie inne reakcje chemiczne i powstają zupełnie nowe substancje odpowiedzialne za charakterystyczny smak pieczonych i smażonych potraw. Do tego dodatek tłuszczu, który rozpuszcza substancje aromatyczne jest kolejnym trikiem.
Wracając do naszych warzyw, każdą podsmażoną porcję wrzucamy do gara. Można podsmażyć też cukinię, choć ja ostatnio tego nie robiłam. W garze lekko posypujemy wszystko solą, mieszamy i zaczynami dusić. Uwaga na początku, bo na dole nie będzie jeszcze wody i gorsze gary mogą chcieć się przypalać. Wtedy lepiej podlać odrobinkę wody. Duszenie wymaga szczelnego przykrycia. Od czasu do czasu zaglądamy i mieszamy. 
Kiedy warzywa zmiękną, dodajemy pomidory. Pomidory z puszki kroimy (jeśli nie są krojone) i wlewamy z zalewą. Jeśli idziemy na hardkor (który popłaca) i korzystamy ze świeżych pomidorów trzeba je najpierw sparzyć i obrać ze skórki, co robi się następująco: każdemu pomidorowi usuwamy zieloną twardą część wykrawając ostrym nożykiem zgrabny stożek oraz nacinamy krzyżyk na czubeczku. Układamy pomidory w płaskim naczyniu (w jednej warstwie) i zalewamy wrzątkiem, tak, żeby je zakrył. Trzymamy w tym wrzątku chwilę (do 5 minut), po czym odlewamy wodę, a pomidory obieramy, sami zobaczycie, jakie to proste. Potem pomidory kroimy i wrzucamy do gara. W razie potrzeby można dopomidorowić potrawę dobrym koncentratem pomidorowym. Można dodać resztę sosu do pizzy czy spaghetti, jeśli akurat taki pokutuje w naszej lodówce.
Mieszamy wszystko i dusimy, a raczej gotujemy dalej. Na tym etapie potrawa wymaga zazwyczaj odparowania części wody, co robimy gotując ją na wolnym ogniu bez przykrycia.
Dodajemy: mięsko, też można je najpierw podsmażyć; zmiażdżony czosnek; przyprawy. Można (na tym lub wcześniejszym etapie) dodać trochę czerwonego wina, jeśli mieliście pecha i kupiliście ostatnio jakieś, którego nie da się wypić. Smak tej potrawy powinien być gdzieś pomiędzy słonym, słodkim i kwaśnym - przyprawiamy tak, aby osiągnąć tę równowagę, ale też bez przesady - aby nie zabić smaku warzyw, o który w tym wszystkim chodzi.
Potrawa jest gotowa, kiedy warzywa są miękkie (część będzie rozgotowana, ale to OK), a smaki zaczynają się przenikać. I tak najlepiej smakuje jak trochę postoi. Kiedy używamy młodej cukinii wszystko dzieje się dość szybko, z dojrzałą cukinią duszenie jest dużo dłuższe, ale rezultat nie mniej powalający.
Podajemy z ulubionym pieczywem.


* Będąc kiedyś wegetarianką odkryłam z radością, że leczo wcale nie musi zawierać mięsa, potraktujcie więc ten składnik opcjonalnie.
** Widziałam też przepis bez cukinii, z samej papryki, ale przesłanie dzisiejszej lekcji jest inne. Poza tym cukinia jest pyszna i moim zdaniem smak lecza z cukinią jest bogatszy. No i nie oszukujmy się, rzadko kiedy papryka jest w tak dobrej cenie, jak cukinia.

sobota, 2 lipca 2011

Soczewica po nepalsku

Znajomi niedawno wrócili z Nepalu i po powrocie (fizycznym, bo mentalnie widać było, że nadal tam są) poczęstowali nas różnymi specjałami w nepalskim stylu. Ogólnie bardzo mi się podobało, bo dużo warzyw, bo ryż, bo dobrze doprawione. Najbardziej posmakowała mi gotowana soczewica (tym razem zielona) i postanowiłam zrobić coś podobnego w domu. Przepis jest taki 'mniej więcej', ale jeśli zrobicie 'więcej niż mniej' to też pewnie wyjdzie pyszne.


SKŁADNIKI:
- opakowanie (bodajże 400 g) zielonej soczewicy
- nietłusty bulion (jeśli nie mamy, to woda wystarczy)
- sól, odrobina cukru
- przyprawy: w mojej wersji była to kolendra, kumin i trochę chilli, polecam również czarnuszkę


WYKONANIE:
Soczewicę płuczemy pod bieżącą wodą, po odsączeniu wrzucamy do garnka i zalewamy bulionem lub/i wodą. Soczewica wciągnie sporo płynu, więc aby nie mieć przykrych niespodzianek wlewamy tego sporo. Gotujemy pod przykryciem. Po 20 minutach dodajemy sól i przyprawy do smaku i gotujemy dalej, aż soczewica się ugotuje, a smaki przenikną. Wg informacji na opakowaniu po trzydziestu minutach soczewica powinna być ugotowana. W razie potrzeby w czasie gotowania dolewamy wody/bulionu. Rezultatem ma być taka soczewicowa breja, czyli soczewica musi w czymś pływać.
Podajemy z ryżem (jeśli mamy czas, to brązowym, a jeśli mamy pieniądze, to basmati).

Smacznego :)

Sałatka ziemniaczana z porem i pieczarkami

Chyba jeszcze nie miałam okazji przyznać się do swojej słabości do sałatek ziemniaczanych. Sałatki ziemniaczane są dobre, bo są dobre i tanie. I zapychające, podobnie, jak sałatki makaronowe. Moją ulubioną jest amerykańska sałatka ziemniaczana, ale tym razem podzielę się przepisem, który znalazłam kiedyś na opakowaniu majonezu Hellmann's. Jest to ulubiona sałatka ziemniaczana mojego narzeczonego, prawdopodobnie dzięki dodatkowi czerwonego pieprzu, bo kiedy posypuję czerwonym pieprzem tę drugą sałatkę, też ją lubi.

SKŁADNIKI:
- 1 kg ziemniaków ugotowanych w mundurkach
- 50 g pora (nie wiem dokładnie, ile to 50 g pora, więc daję 1/3 - 1/2)
- 100 g pieczarek marynowanych (polecam markę Vortumnus)
- 400 ml majonezu Hellmann's* (oryginalny, nie babuni)
- 15 g (wg moich obliczeń to trochę więcej, niż łyżka) soku z cytryny
- szczypiorek
- musztarda, 1 duża łyżka
- pieprz biały mielony
- pieprz czerwony w ziarnach


WYKONANIE:
Ziemniaki obieramy, kroimy w dużą kostkę, wsypujemy do miski. Pora kroimy w paseczki (na pół wzdłuż, a potem cienkie plasterki), a pieczarki w ćwiartki, dodajmy do ziemniaków.
Majonez, musztardę, sok z cytryny i biały pieprz mieszamy. Doprawiamy tymi składnikami do smaku.
Zalewamy warzywa sosem i delikatnie mieszamy.
Posypujemy drobno pokrojonym szczypiorkiem i czerwonym pieprzem.

* podaję tę markę nie dlatego, że tak było w przepisie, bo zauważcie, że najpierw kupowałam ten majonez i dopiero dzięki temu znalazłam przepis; majonez Hellmann's smakuje najbardziej amerykańsko ze wszystkich polskich majonezów i moim zdaniem najlepiej zgrywa się z sałatkami ziemniaczanymi.

Sałatka szefa kuchni (czyli moja)

W końcu obiecana z dawna lekka sałatka. Skomponowałam ją kiedyś przypadkiem, jak to zazwyczaj z sałatkami bywa. Natomiast zazwyczaj taką sałatkę zjada się jako miły dodatek do obiadu wzbogacający dietę w błonnik, ale rzadko warto którąś zapamiętać. Tę akurat warto i to na tyle, że zapisałam od razu przepis na nią, w dodatku z proporcjami. Tego przepisu radzę się trzymać i nie zamieniać granatu na truskawkę, a limonki na cytrynę, bo to już będzie inna sałatka.

Przy okazji chciałam zwrócić uwagę na taki składnik sałatek, jak prażone ziarna dyni. Proponuję uprażyć i dodać do jakiejkolwiek sałatki składającej się ze świeżych warzyw, to sami zobaczycie, dlaczego podnoszę temat. Można też uprażyć kolendrę, sezam i inne suche małe rzeczy, ale akurat moim faworytem jest dynia. A dlaczego prażona? Well, dla porównania zróbcie sobie porcję z dynią prosto z torebki. Co się niestety często zdarza. Ostatnio w pewnej restauracji, której nazwy nie wspomnę, bo większość moich znajomych będzie się w niej za tydzień bawić na naszym weselu, dostaliśmy zupę - krem brokułowy posypany płatkami migdałów. Niestety, takimi prosto z torebki, co było w ogóle bez sensu, równie dobrze mogli niczym nie posypywać. Co mi przypomina, że muszę im przypomnieć, żeby dla nas te migdały jednak uprażyli.

A tymczasem sałatka leci tak:


SKŁADNIKI:
- 1/2 główki sałaty lodowej
- 1 jabłko pokrojone na cieniutkie plasterki, najlepiej ze skórką
- 2 marchewki, obrane i starte na grubej tarce
- 'ziarnka' z 1/2 dużego, dojrzałego* granatu
- sok i otarta skórka z 1/2 limonki **
- pestki dyni
- nasiona kolendry
- sól
- grubo mielony pieprz
- oliwa z oliwek


WYKONANIE:
Do miski wrzucamy sałatę porwaną na małe kawałeczki lub pokrojona w paseczki, ziarnka granatu, jabłko i marchewkę.
Prażymy dynię i kolendrę z odrobiną soli. Polega to na tym, że nasiona (i sól) wsypujemy na pustą patelnię i stawiamy ją na ogniu. Patelnia musi mieć grube dno, bo inaczej wszystko szlag trafi (nasiona się spalą z jednej strony). Doglądamy procesu rozgrzewania się i mieszamy od czasu do czasu, zwłaszcza, kiedy patelnia jest już nagrzana, żeby wszystkie nasiona uprażyły się równomiernie. Dynia kiedy ma być gotowa nadyma się i lekko pyka, kolor nie musi się nawet zmienić. Kiedy uprażymy dynię przesypujemy ją do chłodnej miseczki (nie do sałatki jeszcze!), żeby wystygła. Jeśli wrzucilibyśmy je od razu, to poparzyłyby owoce i warzywa w sałatce, a tego nie chcemy.
Sałatę skrapiamy sokiem z limonki zmieszanym z otartą skórką, posypujemy pieprzem i polewamy odrobiną oliwy z oliwek. Kiedy dynia i kolendra wystygną posypujemy nimi wymieszaną delikatnie sałatkę. Podajemy od razu.

Smacznego :)

* pani na targu pokazała mi kiedyś, jak się sprawdza dojrzałość granatów - trzeba owoc nacisnąć i jeśli słychać trzaskanie, to jest dojrzały, jeśli nie słychać, to nie jest. Jeśli nie macie możliwości posłuchać okaże się po przekrojeniu - im ciemniejszy i bardziej czerwony granat, tym bardziej dojrzały. Jeśli jest lekko różowy, to sorry, ale musicie kupić inny.
** najpierw limonkę sparzamy, potem ocieramy, a potem przekrawamy na pół i wyciskamy sok.