czwartek, 22 grudnia 2011

Kluski z makiem mojej mamy

Dla tych, którzy są ciekawi różnic pomiędzy moją kutią a kluskami z makiem mojej mamy różnice te opiszę poniżej.
Kluski z makiem zawierają kluski zrobione z mąki, jajka i wody, a kutia - pszenicę bez łusek. I na tej różnicy można by poprzestać, ale moja mama inaczej doprawia mak. Po pierwsze, aromatyzuje go na migdałowo olejkiem zamiast na waniliowo, po drugie zamiast śmietanki dodaje masła (roztopionego), po trzecie używa tylko rodzynek i orzechów włoskich.
Kluski z makiem podaje się na ciepło, a kutię na chłodno-pokojowo.

Kutia

Kutia należy do mojego stałego wigilijnego repertuaru. Ale nie znalazła się tam przekazana z dziada pradziada, czy też babki prababki, gdyż w mojej rodzinie robiło się kluski z makiem. Chyba jakoś w czasach liceum usłyszałam słowo 'kutia' w piosence o świętach (pewnie tej trójkowej) i poszperałam w 'Kuchni polskiej', żeby się dowiedzieć, co to jest. Tak, to były czasy przed internetem. Spróbowałam ją zrobić i posmakowała mi bardziej niż kluski. Wykonanie jest bardzo łatwe, choć czasochłonne, więc polecam.
No proszę, jaki pożyteczny rysunek. Ostrzem do sitka!

SKŁADNIKI:
200 g pszenicy bez łusek (do kupienia na targach)
150 g maku
100 g (lub więcej) bakalii; rodzynek, orzechów, fig, daktyli, śliwek suszonych itd.
cukier waniliowy
cukier brązowy
miód
125 ml śmietanki (słodkiej płynnej najlepiej)


WYKONANIE:
Pszenicę przepłukać na sicie pod bieżącą wodą, ugotować do miękkości (zajmuje to nawet 3-4 godziny). Wodę do gotowania pszenicy można posłodzić i dodać trochę cukru waniliowego. Lepiej przygotować duży gar i gotować pszenicę w dużej ilości wody, bo bardzo zwiększa objętość, a poza tym woda zamienia się w kisiel i całość trudno zamieszać, a łatwo przypalić. W razie potrzeby dolewamy więc wrzątku i mieszamy regularnie. Po ugotowaniu odsączamy, może się okazać, że pszenicę trzeba przepłukać, bo tworzy jednolity glut. Wtedy przepłukujemy, ale nie kranówą, tylko przegotowaną ciepłą wodą.
Mak należy sparzyć gorącą wodą (tzn. po prostu zalać) i gotować na małym ogniu pod przykryciem tak długo, aż da się rozcierać w palcach. Wtedy odcedzamy go i osączamy przez gęste sito, a następnie przepuszczamy przez maszynkę, taką tzw. 'do mięsa'.
Zmielony mak doprawiamy miodem i cukrem, wanilią.
Bakalie zalewamy wrzątkiem na kilka minut, odsączamy, większe sztuki (figi, daktyle, śliwki, morele, orzechy) siekamy.
Mieszamy pszenicę, mak, bakalie i śmietankę. Próbujemy i doprawiamy w razie potrzeby cukrem i miodem.


Pierniczki na choinkę

Te pierniczki wystąpiły w tegorocznej edycji naszych kartek świątecznych.
Właściwie to powinnam była pomyśleć o Was, nieboraki, wcześniej i opublikować świąteczne przepisy tydzień temu, abyście się mogli przygotować. Ale tego nie zrobiłam, więc let's not argue who killed who, tylko startujemy.
Zaczniemy od pierniczków na choinkę. Te są na tyle dobre, że mogą być spokojnie zjadane nawet bez uprzedniego wieszania na drzewku. Nie potrzebują też miesięcy, aby zmięknąć. Ciasto jest miękkie (dlatego bez chłodzenia ani rusz) i kruche (na surowo), to dlatego, że nie ma w nim jajka. Z jajkiem jest bardziej elastyczne i łatwiej się z nim pracuje, ale pierniczki wychodzą twarde jak kamienie, więc po namyśle zdecydowałam się przekazać ten przepis. 

Przy okazji chciałam życzyć wszystkim czytelnikom mojego bloga obchodzących w jakiś sposób najbliższe święta wielu pyszności, najlepiej własnego autorstwa oraz rozwoju kulinarnego i gotowania pełnego nowych odkryć w Nowym Roku!

SKŁADNIKI:
125 g miękkiego masła
1/2 szklanki brązowego cukru
1/2 szklanki płynnego miodu
2 1/2 szklanki mąki pszennej (numery od 500 w górę)*
zapas mąki do posypywania stolnicy w czasie wałkowania
4 łyżeczki (lub więcej) przypraw korzennych: cynamonu, imbiru, goździków, gałki muszkatołowej lub gotowej mieszanki do pierników
0,5 łyżeczki sody oczyszczonej

WYKONANIE:
Masło z cukrem ucieramy (mikserem lub tłuczkiem) na puszysty krem. Dodajemy pozostałe składniki i zagniatamy ciasto. Jeżeli bardzo się klei, dodajemy mąki. Ciasto zawijamy szczelnie w folię i wkładamy do lodówki, aby się schłodziło (ok. 30 minut).
Rozgrzewamy piekarnik do 180 st. C.
Ciasto rozwałkowujemy cienko na stolnicy. Aby nie przywierało stolnicę posypujemy mąką, można też namączyć wałek. Wycinamy kształty, przenosimy wycięte ciasteczka na blachę wyłożoną papierem do pieczenia (na jednym kawałku papieru można upiec kilka kolejnych porcji). Dziurki na nitkę wycinamy np. słomką do picia. Należy pamiętać o odstępach między pierniczkami - trochę urosną.
Pieczemy pierniczki aż będą złoto-brązowe (ok. 8-10 minut). Ważne jest, jakkolwiek oczywiście to brzmi, żeby w pierniczków pilnować, bo się spalą. W czasie pieczenia pierniczków nie można zajmować się niczym innym, albo trzeba za każdym razem nastawiać alarm. Serio, próbowałam już różnych rzeczy i jeśli nie przestrzega się tej zasady, to efekt jest taki, że połowa ciasteczek jest do wyrzucenia.
Kolejna ważna rzecz - pierniczki po wyjęciu z pieca będą miękkie, twardnieją wraz z stygnięciem, więc należy je do wystygnięcia rozłożyć na płaskiej powierzchni.
Wystudzone pierniczki można udekorować dowolnie. Polecam najprostszy lukier z cukru pudru i soku z cytryny/pomarańczy. Można też dodać otartej skórki cytrusowej. Lukier musi zawierać minimalną ilość płynu, żeby zastygł w rozsądnym czasie.

* Im większy numer na mące, tym jest ona drobniejsza. Tak więc 650 jest drobniejsza niż 450. Drobniejszych używamy do ciasta na pierogi, makaronu itd., a grubszych - aż po krupczatkę - do wypieków.

niedziela, 13 listopada 2011

Sałatka śledziowa

Ten przepis jest wariacją na temat poprzedniego, niemal sposobem podania śledzia marynowanego. Ale, jak zwykle, na wypadek, gdybyście sami na to nie wpadli:

SKŁADNIKI:
śledzie marynowane w occie
cebulka z tychże śledzi
olej (np. słonecznikowy)
kolendra (ziarenka)
pieprz (ziarenka)
ewentualnie: ocet balsamiczny


WYKONANIE:
Wyławiamy śledzie z marynaty, kroimy w paseczki lub grubą kostkę. Wrzucamy do miseczki. Wyławiamy również nieco cebulki, odciskamy i kroimy drobniutko. Dodajemy do śledzi. Całość polewamy olejem (to nie ma pływać w oleju, olej ma być dressingiem) i posypujemy świeżo utłuczoną kolendrą i pieprzem. Można delikatnie skropić octem balsamicznym. I gotowe.

Śledzie w occie

Kolejny przepis na śledzia. Tym razem klasyczne śledzie marynowane, aczkolwiek lepsze niż te ze sklepu. Poza tym tańsze.


SKŁADNIKI
filety śledziowe solone (matiasy)
cebula najlepiej biała (wagowo ma być mniej cebuli niż śledzi)*
ocet, najlepiej winny lub winny ze spirytusowym
miód 
gorczyca
kolendra (ziarna)
pieprz czarny lub kolorowy (ziarna)


WYKONANIE
Filety płuczemy i moczymy przez noc, aż stracą nadmiar słoności. Cebulę obieramy, płuczemy i kroimy w cienkie plasterki. W naczyniu układamy warstwami śledzie i cebulę posypując każdą warstwę kolendrą (można ją lekko potłuc). Pierwszą i ostatnią warstwą ma być cebula.
W rondelku gotujemy szklankę wody z gorczycą i pieprzem, dodajemy miód i ocet do smaku - ma być pikantne i kwaśne od octu, ale też słodkawe. Smak marynaty powinien wydawać się trochę za mocny, bo rozcieńczy się ona śledziami i cebulą. Marynatę studzimy, zalewamy nią śledzie. Następnego dnia można przystąpić do konsumpcji, ale w szczelnie przykrytym pojemniku takie śledzie przechowywać można kilka dni.

* jeśli masz podejrzenie, że cebula może być gorzka można ją sprawić w sposób opisany tu.

sobota, 12 listopada 2011

Śledzie na różowo

Tak podobno wygląda śledź zanim stanie się matiasem.
Od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy już mogę, czy też jeszcze nie, napisać o śledziach. Bo mam taką zasadę, że piszę tylko o potrawach, na których się znam, które zawsze mi wychodzą i w których czuję się, krótko mówiąc ekspertką. Jeśli chodzi o śledzie, to cały czas czuję pewne onieśmielenie, bo ich przyrządzanie wydaje mi się sztuką dość tajemniczą. Ale cztery śledziowe przekąski pod rząd mi się udały (każda inna) i neutralny sędzia ocenił, że już mogę pisać.
Na pierwszy rzut opiszę śledzia na różowo, przekąskę na której trop wpadłam w Ambasadzie Śledzia, lokalu, który polecam nie tylko ja. Ich śledź na różowo to bez większej przesady niebo w gębie. Nie jest to ten sam śledź, co mój, ale inspiracja połączenia buraka z rybą pochodzi właśnie z Ambasady. Jest to danie tyleż eleganckie, co tanie, co jest połączeniem cech zaiste cennym.

SKŁADNIKI:
- solone filety ze śledzia, tzw. matiasy, powiedzmy, 500g
- ocet winny, najlepiej z czerwonego wina
- czerwone wino, wytrawne, 1/2 - 1 szkl.
- liść laurowy
- ziele angielskie, kilka sztuk
- goździki, kilka sztuk
- pieprz w ziarenkach, kilkanaście sztuk
- łyżka cukru
- burak czerwony, 1-3 szt
- cebulka, 1 szt
- jabłko, 1-3 szt
- opcjonalnie: kwaśna gęsta śmietana 12% lub 18%
- pieprz świeżo tłuczony dodoprawienia

WYKONANIE:
Dzień pierwszy
Filety śledziowe płuczemy i zalewamy dużą ilością zimnej wody, odstawiamy do lodówki na noc. Wodę można od czasu do czasu zmienić, a śledzia próbować - ma być słony, ale nie za słony. A z drugiej strony nie może się przemoczyć, bo stanie się wodnisty w smaku.
Dzień drugi
Wylewamy wodę ze śledzi, kroimy filety w poprzek, w paseczki szerokości ok. 1,5 cm. Przygotowujemy marynatę. Przyprawy (pokruszony liść laurowy, goździki i ziarna - można to wszystko nadtłuc) wrzucamy do rondelka, dodajemy cukier i ok. szklankę wody, doprowadzamy do wrzenia, po czym gotujemy kilka minut. Studzimy lekko, dodajemy wino i ocet do smaku. Zalewa ma być korzenna, pikantna, z wyczuwalnym octem. Jeśli dobrze wymoczyliśmy śledzie, tak, że nadal są trochę słone, nie dodajemy do zalewy soli. Tak przygotowaną zalewą - nomen omen - zalewamy pokrojone śledzie. Odstawiamy na tyle, ile mamy czasu. Co najmniej godzinę, ale jeśli postoją tak przez noc, to też im to dobrze zrobi.
Dzień trzeci lub nadal drugi
Gotujemy wyszorowane buraki w mundurkach (bez obierania ze skórki), aż będą miękkie. Studzimy, obieramy i kroimy w zapałkę lub ścieramy na grubej tarce (zapałka wygląda lepiej). Jabłka obieramy i ścieramy na grubej tarce, a cebulę kroimy w drobniutka kosteczkę*. Śledzie odsączamy z marynaty, przekładamy do naczynia, w którym ostatecznie mają się znajdować. Mieszamy z pozostałymi składnikami. W razie potrzeby można doprawić octem, sokiem z cytryny itd. Sałatkę odstawiamy znowu do schłodzenia. 
Zależnie od gustu, całość mieszamy ze śmietaną lub nie.

Inna wersja, którą preferuję ostatnio pomija octową marynatę. Wymoczone przez noc śledzie posypuję pieprzem utłuczonym z goździkiem i ziarenkami jałowca (2-3), mieszam. Dodaję starte jabłko, buraka i cebulę (wcześniej posoloną i wypłukaną) i zostawiam na noc. Kolejnego dnia dodaję śmietanę.

* Co zrobić żeby cebula nie była gorzka?
Aby cebula nie była gorzka można po pokrojeniu zasypać ją solą, wygnieść i opłukać.

czwartek, 13 października 2011

Zupa wielofasolowa

Mieszanka, której używam
Moi drodzy, choć właściwie to nie wiem, czy tacy znowu drodzy... Kiedy w statystykach bloga sprawdzam, po jakich słowach kluczowych trafiają tutaj nowi czytelnicy, to mię żałość ogarnia dla kogo piszę. No bo: smarzenie kurzej wontrupki czy inne takie wołają o pomstę Bogini! Ale oczywiście to tylko niektórzy, reszt pyta wujka Googla sensownie, np. czy patisony można dać do leczo? (można) albo chocolate chips czym zastąpić? (na to pytanie zresztą nie odpowiadam, więc przepraszam). Anyway, upadek cywilizacji wydaje się być nieuchronnym, jednak nawet dyslektycy, dysgraficy i zwykłe nieuki mają prawo dobrze gotować i dobrze jeść i wbrew swojej głębokiej odrazie do kaleczenia języka polskiego tego im (Wam!) życzę.
Stąd też dzisiaj proponuję kolejny zimowo-jesienny przepis na pożywną i wysokobiałkową zupę z mieszanej fasoli. Ja używam tej ze zdjęcia obok, zawiera ona różne rodzaje fasolek, od malutkich mung po ogromnego jasia, groch, soczewicę i nawet ciecierzycę. Mieszankę można sobie oczywiście skomponować samemu. Przepis jest prosty, jedyne, o czym należy pamiętać to namoczenie fasolek dzień wcześniej. No i przyprawy - gorąco rekomenduję mój zestaw.

SKŁADNIKI:
- bulion
- paczka (lub pół paczki, jeśli wolimy mniejsza porcję) mieszanych fasolek (ok. 400g; UWAGA: chodzi o mieszankę bez kaszy, same strączkowce)
- marchewka - z bulionu lub świeża pokrojona w grube plasterki
- opcjonalnie - seler i pietruszka z bulionu lub świeże, pokrojone w plasterki
- mięso z bulionu, obrane i pokrojone na kawałki
- sól lub sos sojowy
- pieprz czarny lub kolorowy, świeżo tłuczone
- kolendra, ziarenka, świeżo tłuczone
- gałka muszkatołowa, świeżo starta
- tymianek, drobno pokruszony w palcach, odrobina
- majeranek, pokruszony w palcach, ok. 2 łyżki


WYKONANIE:
Ważny jest tu mocny i aromatyczny bulion. Ważne jest, aby dodać do niego odpowiednią ilość ziela angielskiego i liści laurowych oraz 2 goździki. Jeśli dysponujemy akurat innym bulionem przyprawy te należy wrzucić potem, podczas gotowania zupy i wyłowić przed podaniem.
Fasolę na sitku płuczemy dokładnie pod bieżącą wodą. Wsypujemy do głębokiego naczynia, zalewamy zimną wodą (woda będzie bardzo szybko wchłaniana, więc musi być jej sporo nad poziomem fasoli). Namaczamy przez noc.
Odlewamy wodę, fasolę zalewamy bulionem i gotujemy. Gotujemy, gotujemy, kiedy mniejsze fasolki staną się miękkie dodajemy przyprawy do smaku i gotujemy dalej. Sprawdzamy miękkość największych fasolek. Kiedy są już prawie dobre dodajemy warzywa i mięso i gotujemy razem, aż największe fasolki zmiękną. Jeśli używamy świeżych warzyw możemy wrzucić je wcześniej, razem z przyprawami, tylko mięso dodajemy na końcu, żeby się nie rozgotowało. 
Uwaga: zupa gęstnieje i następnego dnia może być konieczne dolanie wody przed podgrzaniem.





sobota, 24 września 2011

Cola cake - czekoladowe ciasto z colą

Jako, że uważam smak coca-coli za jedno ze szczytowych osiągnięć ludzkości, przepis o prostym tytule cola cake wzbudził moją natychmiastową konsternację i chęć wypróbowania. Ciasto zawiera colę, której jednak w finalnym produkcie nie czuć. Niemniej, przepis jest godzien polecenia wszystkim początkującym - jest banalnie prosty i ma łatwe do zapamiętania proporcje składników, na bazie których można tworzyć swoje własne kombinacje. Poza tym ciasto to pokocha każdy, kto lubi wilgotne, czekoladowe ciasta.
W komplecie jest polewa, jeśli ktoś lubi. Oryginalne proporcje dają bardzo dużą, amerykańską jej ilość, sugeruję zrobić pół porcji, żeby nie zatracić pod nią smaku ciasta.


SKŁADNIKI:
ciasto:
2 szklanki mąki (np. 1 szkl. krupczatki i 1 szklanka poznańskiej)
2 szklanki cukru (można użyć jasnego brązowego)
cukier waniliowy (w USA: pure vanilla extract)
1/2 szklanki masła (ok. 1/4 kostki)
1 szklanka coca coli (lub pepsi)
3 łyżki ciemnego kakao
1/2 szklanki maślanki
2 duże jajka, dobrze ubite
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 1/2 szklanki miniaturowych marshmallow'ów (można pociąć na kawałeczki te zwykłe, ostatecznie można też pominąć ten składnik)
polewa:
4 szklanki cukru pudru (ok. 500 g)
1/2 szklanki masła
1/4 szklanki i 2 łyżki coca coli (lub pepsi)
3 łyżki ciemnego kakao
1 szklanka posiekanych orzechów: pecanów, laskowych lub włoskich

WYKONANIE:
Rozgrzać piekarnik do 180 stopni C (350 F). Nasmarować masłem prostokątną foremkę do pieczenia (chyba, że używamy silikonowej); odstawić.
Do miski przesiać mąkę. Dodać cukier i cukier waniliowy, wymieszać; odstawić.
W małym rondelku umieścić masło, colę i kakao; wymieszać. Podgrzewać na małym ogniu mieszając, aż mikstura osiągnie wrzenie i składniki dokładnie się wymieszają. Wlać do mąki z cukrem, wymieszać mikserem lub trzepaczką. Dodać maślankę, sodę, ubite jajka i marshmallowy, dobrze wymieszać.
Wlać ciasto do przygotowanej wcześniej foremki, wyrównać. Piec ok. 40 min., aż drewniany patyczek wbity w środek będzie wychodził czysty.
Pod koniec pieczenia przygotować polewę: w rondelku (tym samym, co wcześniej) umieścić masło, colę i kakao, podgrzać mieszając, a kiedy mikstura osiągnie wrzenie dodać cukier i wymieszać (mikserem lub ręcznie). Dodać orzechy.
Wyjąć ciasto z piekarnika, rozprowadzić na nim polewę kiedy jeszcze jest gorące. Pozostawić do ostygnięcia.
Enjoy!

Amerykańska sałatka ziemniaczana

Tak wyglądają ziemniaki, które najlepiej nadają się do sałatek.
Taką właśnie sałatkę ziemniaczaną dostaniecie w każdej amerykańskiej restauracji, gdzie popularnie występuje ona jako jeden z możliwych dodatków (side dish). Doskonale sprawdza się jednak także jako osobne danie. Jest to moja ulubiona sałatka ziemniaczana i jedna z ulubionych sałatek w ogóle. 
Warto zwrócić uwagę na ziemniaki, jakich używamy (nie tylko do tej sałatki). W przepisie Roupe na którym bazuję ziemniaki są różowe (chodzi o kolor skórki) i od kiedy udało mi się je znaleźć na jednym ze straganów Tomexu, nie kupuję innych. Świetnie sprawdzają się również w zupach i innych potrawach, gdzie zależy nam na zachowaniu kształtu ziemniaka. Poza tym są wyśmienite w smaku.


SKŁADNIKI:
1,5 kg różowych ziemniaków, ugotowanych w mundurkach, obranych i pokrojonych na ćwiartki wzdłuż, a potem w plasterki
1/2 szklanki posiekanej drobno cebuli
1 szklanka drobno posiekanego selera naciowego
4 duże jajka ugotowane na twardo i pokrojone w kosteczkę
1/2 szklanki pokrojonych w kosteczkę korniszonów
1 1/2 szklanki majonezu (ja preferuję Hellmans oryginalny; można wymieszać z jogurtem lub śmietaną)
sól
biały pieprz


WYKONANIE:
Mieszamy składniki :) Sól i pieprz są opcjonalne, używając majonezu nie będziesz ich raczej potrzebować. Jeśli zaś masz to szczęście (a ze statystyk widzę, że sporo z moich czytelników ma) i mieszkasz w Stanach lub Kanadzie, zamiast majonezu użyj Miracle Whip salad dressing doprawionego solą i pieprzem. Sałatkę można doprawić 2 łyżeczkami nasion selera.



piątek, 23 września 2011

Bułgarska zupa dyniowa

Nie wiem, jakie są dynie w Bułgarii, ale w Ameryce są takie.
O dyniach będzie jeszcze sporo, na początek prościutki przepis na niewiarygodnie pyszną zupę. Pożywną i gęstą, w sam raz na chłodne jesienne wieczory. Przepis zaczerpnęłam z serii niby widokówek z przepisami na potrawy z dynią (wyd. KAW ze 20 lat temu). Znalazłam ją między stronami "Kuchni polskiej" odziedziczonej po rodzicach. Pamiętam, że było ich więcej, ale do dzisiejszych czasów dotrwały tylko trzy. Wersja poniżej jest nieco zmodyfikowana. 

SKŁADNIKI:
1 łyżka oliwy z oliwek
1 łyżka masła
1 cebula, obrana i drobno posiekana
1 czerwona papryka, wydrążona i pokrojona w kwadraty (2-3 cm)
1/2 szklanki ryżu (surowego)
750 g dyni, obranej i pokrojonej w sporą (3 cm) kostkę
1 1/2 l bulionu
2 łyżki keczupu
sól
pieprz
sproszkowana papryka
gałka muszkatołowa
ewentualnie kurkuma
tarty ostry ser żółty do podania

WYKONANIE:
Do głębokiego garnka (wszystko dzieje się w jednym garnku), najlepiej o grubym dnie, wlać oliwę i włożyć masło. Zależnie od preferencji, może też być samo masło lub sama oliwa. Rozgrzać, wrzucić cebulę i paprykę. Smażyć mieszając. Kiedy warzywa się zarumienią, wsypać ryż i smażyć dalej, aż ryż lekko zżółknie. Wtedy dodać dynię, chwilę podsmażyć i wlać bulion. Gotować ok. 20 minut na średnim ogniu, posolić, doprawić pieprzem, papryką i gałką muszkatołową (bez przesady, ale żeby była wyczuwalna). Można dodać kurkumy dla lepszego koloru. Zupa jest gotowa, kiedy dynia zaczyna się rozpadać. Pod koniec gotowania doprawić jeszcze keczupem.

Podawać posypaną żółtym serem. Przed podaniem można również doprawić jogurtem lub śmietaną. Można podawać z grzankami.

poniedziałek, 19 września 2011

Pasta z bakłażana

To kolejny przepis wymagający narzędzia do rozdrabniania (blendera lub miksera z końcówką z nożykami). Z góry przepraszam tych, którzy takich narzędzi nie mają, ale sama czekałam na nie kilka lat, dlatego teraz sobie rekompensuję.
Tym razem w roli głównej bakłażan, jedno z moich ulubionych warzyw, choć właściwie trudno powiedzieć, dlaczego. Bo przecież nie chodzi tylko o zmysłowe doznania gładzenia bakłażanowej skórki na wibrująco jędrnym owocu...
A tytułowa pasta może posłużyć na kanapeczki lub jako dip. O dziwo, trochę przypomina guacamole.


SKŁADNIKI:
- 2 bakłażany
- 1 malutka cebulka, posiekana
- czosnek wg upodobań - od 2 ząbków po pół główki, rozdrobniony
- oliwa z oliwek - na ile pozwala nam linia - od 2 łyżek po pół szklanki
- natka z pietruszki
- sok z cytryny - do smaku (ok. pół cytryny)
- sól
- pieprz
- kolendra (ziarenka)


WYKONANIE:
Bakłażany myjemy, odcinamy im zielone szypułki, przekrawamy na pół wzdłuż i układamy miąższem w dół na blasze (folii aluminiowej, odkrytym naczyniu żaroodpornym). Wstawiamy do nagrzanego do 200 lub nawet 250 stopni piekarnika i pieczemy, aż miąższ stanie się miękki, a skórka przypieczona. Zostawiamy do schłodzenia. Kroimy na kawałki.
Bakłażana, cebulkę, rozdrobniony czosnek, posiekaną natkę z pietruszki, sok z cytryny i oliwę umieszczamy w blenderze i blendujemy :) Doprawiamy solą, sokiem z cytryny i świeżo utłuczoną kolendrą (można ją wcześniej uprażyć na suchej patelni) i pieprzem. Blendujemy raz jeszcze. 
Pastę podajemy schłodzoną.


Jeśli chodzi o stopień rozdrobnienia, to wszystko zależy od naszych upodobań - możemy zrobić zupełnie gładki krem, możemy pozostawić widoczne kawałeczki, możemy też wszystko po prostu drobniutko posiekać i wymieszać.

Tarta kalafiorowo-serowa


Ten odcinek dedykuję wszystkim darczyńcom 
przywożącym mi z podróży dalekich i bliskich smaki miejsc, 
których inaczej nie mogłabym poznać. 


Na wstępie poruszę kilka wątków. Po pierwsze wątek kalafiora. A więc okazuje się, że z kalafiora można zrobić coś spektakularnego. Nie, żebym nie lubiła kalafiora, ale też nie mogę powiedzieć, żeby jakoś specjalnie rozpalał moją kulinarną fantazję. Owszem, chrupany świeży kalafior ma sporo uroku, owszem, ugotowany kalafior polany masłem z bułką tartą wspaniale przypomina dzieciństwo, owszem, jest to warzywo prawie pozbawione kalorii, ale to wszystko. Tak myślałam do niedawna...
Chyba już wspominałam, że człowiek uczy się całe życie, a matką samokształcenia jest potrzeba - co jest drugim wątkiem, jaki chciałam tu poruszyć. Kilka dni temu planowaliśmy zjeść ugotowanego kalafiora oraz ciasto z nadzieniem kasztanowym. Jednak przygotowując ciasto kruche zamiast odmierzyć sól miareczką sypnęłam prosto ze słoiczka i zrobiło się ono tak słone, że nijak nie przystawało do słodkiego nadzienia (sami wyciągnijcie z tego naukę). Zaczęłam myśleć, jaką wytrawną tartę można by przygotować z tego, co akurat jest w domu. A było niewiele - nieszczęsny ów kalafior, jajka i szkocki ser cheddar. Z potrzeby niemarnowania masła, które zużyłam do ciasta powstał nowy przepis na tartę, która okazała się tak fantastyczna, że przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Choć tak szczerze mówiąc, nie oczekiwałam po tarcie kalafiorowej niczego dobrego.

Przy tych krowach Milka jest śmieszna.
Przypuszczam - uwaga, wątek trzeci - że do sukcesu tego dania przyczynił się w znacznej mierze ser, jakiego użyłam. Być może wspominałam już, a jeśli nie, to właśnie to robię, o wątku podróży. Podróże oczywiście kształcą nie mniej niż potrzeba. W podróży uczymy się jeść nowe rzeczy, rozwijamy wyobraźnię kulinarną oraz przywozimy z nich nowe, wspaniałe składniki naszych potraw. Jeśli zaś nie stać nas na podróże (to jest na przykład mój case), musimy zadowolić się tym, co z podróży przywożą nam znajomi i rodzina. W taki też sposób w mojej lodówce znalazł się szkocki ostry i kruchy ser cheddar. Pewnie większość z Was nie ma go w domu, spróbujcie więc użyć innego bardzo wyrazistego sera. Nie wiem, czy kudłate szkockie krowy górskie są odpowiedzialne za mleko, z którego robiony jest ten pyszny ser, ale pozwalam sobie tak myśleć.

SKŁADNIKI:
1 niezbyt duży kalafior
ok. 1 szklanki starego na grubych oczkach ostrego żółtego sera
3 jajka
sos sojowy
świeżo zmielony/utłuczony pieprz
gałka muszkatołowa - 1/4 - 1/2 świeżo startej
pół łyżeczki pieprzy cayenne
ciasto na tartę


WYKONANIE:
Wykładamy ciastem okrągłą formę tartową i podpiekamy na złoto. Jeśli się wybrzuszy, przekłuwamy 'bąble'.
Kalafiora dzielimy na różyczki (tak się nazywają te gałązki) i gotujemy w lekko osolonej wodzie lub na parze. Ma być ugotowany al dente, czyli nie rozpadać się. Odstawiamy kalafiora, żeby przestygł. Potem siekamy go na małe kawałeczki (ok. 5mm), ale nie ma papkę. 
Rozbijamy jajka na gładką masę, dodajemy sos sojowy (do smaku) i przyprawy, ser i kalafiora, mieszamy. W razie potrzeby (gdyby ciekłej frakcji było za mało i nie pokrywała kalafiora) można dodać jeszcze jedno rozbite jajko i trochę sera.
Przelewamy masę do podpieczonego spodu z ciasta kruchego i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni Celsjusza. Pieczemy, aż masa się zetnie, a wierzch lekko zarumieni.


Jeśli chodzi o przyprawy, to podstawą jest tu gałka muszkatołowa. Ja dałam aż połówkę, ale jeśli ktoś się boi może dać mniej, lecz nie mniej niż 1/4. Przypominam przy okazji, że ta przyprawa ma sens, jeśli jest świeżo starta, ewentualnie, jeśli kupujemy tartą, jeśli pochodzi ze świeżo otwartego opakowania.


W podobny sposób możemy przygotować różnego rodzaju tarty warzywne - nadzienie robimy z gotowanych warzyw (nie wszystkie trzeba rozdrabniać), jajek i różnych rodzajów sera. Przyprawy wg uznania.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Mississipi mud pie czyli czekolada z czekoladą

Przepis dedykuję Martolinie.

Wczorajszy piknik należał do wydarzeń pod każdym względem udanych. Jednym z tych względów była premiera kilku (nie tylko moich) znamienitych potraw, w tym tego właśnie ciasta. Przepis na to proste w wykonaniu, a spektakularne w smaku ciasto znalazłam w książce Gordona Ramsay'a "Kuchnie świata" w dziale z kuchnią amerykańską. Ciasto jest tak dobre, jak czytając przepis wydaje się, że może być, a nawet bardziej. Jeśli jesteś na diecie, nawet nie czytaj.


SKŁADNIKI:
baza:
200 g kruchych ciasteczek (ja użyłam herbatników LU Digestive, bez czekolady)
60 g masła
szczypta soli
60 g dobrej jakości ciemnej czekolady (użyłam gorzkiej Wedla)

krem:
180 g dobrej jakości ciemnej czekolady (jak wyżej)
180 g masła
4 duże jajka, lekko rozbełtane
180 g brązowego cukru - pół na pół ciemnego i jasnego
200 ml śmietany kremówki

do podania:
100 ml śmietany kremówki, schłodzonej
2-3 łyżki cukru pudru
czekolada do dekoracji - tarta na szerokie płaty

WYKONANIE:
Zaczynamy od ciasta. W tym celu kruszymy herbatniki (np. wałkując je w torebce foliowej). Nad rondlem z gotującą się wodą ustawiamy miskę (żaroodporną) i roztapiamy w niej masło, czekoladę i sól. Mieszamy do uzyskania gładkiej masy. Zestawiamy z ognia, mieszamy z kruszonymi ciasteczkami.
Ciasto przekładamy do tortownicy, rozprowadzamy równomiernie po dnie i brzegach przyciskając spodem łyżki lub dłonią. Jeśli ktoś nie ma tortownicy może użyć zwykłej okrągłej blaszki wyłożonej papierem do pieczenia. Wstawiamy do lodówki dla zestalenia. Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni C.
Przygotowanie kremu zaczynamy tak samo, czyli od rozpuszczenia masła i czekolady w misce ustawionej nad gorącą wodą. Zestawiamy na chwilę do ostygnięcia. W dużej misce ubijamy jajka z cukrem, aż powstanie gęsta masa o dwukrotnie większej objętości. Wtedy miksując dodajemy śmietanę, a następnie rozpuszczoną czekoladę z masłem.
Masę przelewamy na spód z ciasteczek i pieczemy ok. 45 minut aż całość stwardnieje. Przed wyjęciem z formy zostawiamy do całkowitego ostygnięcia.
Przed podaniem ubijamy śmietanę z cukrem (my byliśmy na pikniku, więc dla ułatwienia użyliśmy gotowej bitej śmietany), rozprowadzamy po wierzchu ciasta, posypujemy kawałkami czekolady.

Chocolate chip cookies czyli najlepsze ciasteczka świata

Pamiętacie może ten odcinek "Przyjaciół", w którym Monika próbuje wydobyć od Phoebe przepis na najlepsze ciasteczka świata? To jest właśnie ten przepis! Tak, zabawne jest to, że przepis na opakowaniu chocolate chips jest w zasadzie identyczny, jak ten podawany przez Diane Roupe w swojej książce i ten, który amerykańskie babcie i mamy mają zapisany w swoich notatkach. Jest bardzo prosty, a ciasteczka zdecydowanie warte są zachodu.
Jedyny problem to... chocolate chips. Można pewnie zastąpić je pokrojoną w drobną kosteczkę (bok do 5 mm) czekoladą, ale radzę poszukać w sklepach z żywnością z różnych stron świata albo sprowadzić z USA, przecież każdy z nas zna kogoś, kto akurat tam jest. Te gotowe są przystosowane do pieczenia i nie spalą się ani nie wypłyną z ciasteczek, co może stać się z czekoladą.

SKŁADNIKI:
2 1/2 szklanki mąki*
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka soli
1 szklanka (230 g) miękkiego masła
3/4 szklanki białego cukru w tym 1/2 opakowania cukru waniliowego**
3/4 szklanki jasnego brązowego cukru
2 duże jajka
2 szklanki (340 g) semisweet*** chocolate chips
1 szklanka posiekanych grubo orzechów (pecany, orzechy włoskie, orzechy laskowe - do wyboru)


WYKONANIE:
Rozgrzewamy piekarnik do 190 st. C.
Przesiewamy do jednego naczynia mąkę, sodę i sól, mieszamy i odstawiamy.
W dużej misce lub misce miksera umieszczamy masło i wszystkie rodzaje cukru, miksujemy lub ucieramy na krem. Dodajemy jajka, po jednym. Dodajemy porcjami mąkę i miksujemy tylko aż uzyskamy jednolitą masę. Wtedy dodajemy chocolate chips i orzechy, łyżką rozprowadzamy je równomiernie w cieście.
Na blasze piekarnika rozkładamy papier do pieczenia. Ciasto rozkładamy po 1 łyżeczce (płaskiej!!!) w odstępach co 5 cm. Wtedy ciasteczka będą miały odpowiedni rozmiar i nie posklejają się. Ta jedna łyżeczka może wydawać się niewielką ilością, ale ciasto bardzo rośnie! Pieczemy ciasteczka ok. 8-10 minut, tylko do lekkiego zarumienienia się.
Po wyjęciu będą jeszcze miękkie, więc układamy je na płaskiej powierzchni aż wystygną - wtedy twardnieją i można przełożyć je do puszki, słoja czy innego opakowania.

Proporcje na ok. 84 ciasteczka.


Zamiast orzechów można użyć potłuczonych cukierków M&M's :)

* od mąki sporo zależy przy tych ciasteczkach, jak i przy innych wypiekach; na mące znajdują się numery, np. 450, 500, 650. Im mniejszy numer, tym szlachetniejsza. Częściowo pokrywa się to z wielkością ziarenek mąki (ale tylko częściowo). Im większe ziarenka mąki (największe ma krupczatka, a tuż przed nią - mąka tortowa), tym bardziej mąka nadaje się na ciasto, a mniej na pierogi czy kluski. Do ciast i ciasteczek stosuję często pół na pół mąkę krupczatkę lub tortową z jakąś drobniejszą mąką.
** może by też pure vanilla extract
*** odpowiednik naszej czekolady deserowej

sobota, 13 sierpnia 2011

Krewetki po tajsku

A teraz zastosowanie dla zielonej pasty curry:

SKŁADNIKI:
500 g krewetek, najlepiej surowych (szarych) i nie takich znowu małych
500 ml mleczka kokosowego
zielona pasta curry
kawałek świeżego korzenia imbiru
sok z limonki
otarta skórka z limonki
łyżka cukru trzcinowego (może być brązowy, ale jasny)
łyżka sosu rybnego
świeża tajska bazylia lub świeża kolendra do podania


WYKONANIE:
Krewetki rozmrażamy i obieramy, jeśli używamy surowych, a jeśli gotowanych i obranych to tylko rozmrażamy i odsączamy. W głębokiej patelni lub rondlu na kilku łyżkach mleka kokosowego podsmażamy łyżeczkę zielonej pasty curry. Dodajemy łyżkę obranego i pociętego w nitki imbiru, a następnie resztę mleka kokosowego. Gotujemy sos na małym ogniu mieszając od czasu do czasu aż zgęstnieje (w przepisie, z którego się uczyłam było napisane, że ma być: gęstszy od śmietanki, lecz znacznie rzadszy od beszamelu). Dolewamy łyżkę soku z limonki (i trochę otartej skórki), łyżeczkę cukru i łyżkę sosu rybnego, mieszamy, wrzucamy krewetki i gotujemy na niedużym ogniu przez 5 minut. W razie potrzeby można dodać więcej soku z limonki lub więcej cukru.
Tak przygotowanym sosem polewamy ryż lub makaron ryżowy, albo - w wersji fusion - szerokie wstążki z pszennego makaronu. Posypujemy kolendrą lub tajską bazylią i podajemy.

Kiedy już zasmakujecie w tym daniu możecie je zacząć modyfikować - np. do pasty curry na samym początku dodać pokrojone drobno chilli lub/i czosnek, a zamiast krewetek użyć innych owoców morza albo kurczaka pokrojonego w cieniutkie (bardzo!) plastry.

Zielona pasta curry czyli preludium do kuchni tajskiej

Przepraszam, że was zostawiłam na tak długo, ale mam nadzieję, że wykorzystaliście ten czas przerabiając wszystkie lekcje podstawowe. A ja już jestem.

Dziś będzie o kuchni tajskiej, która jest jedną z moich ulubionych kuchni (powiedzmy, jest w top 3). Jeżeli do tej pory o niej nie pisałam, to tylko dlatego, że przepisy kuchni tajskiej wymagają zazwyczaj nieco droższych składników, ale ostatnio trochę lepiej mi się powodzi, więc już piszę.

Dlaczego kuchnia tajska jest wspaniała? Po pierwsze dlatego, że występujące w niej przyprawy należą (znowu) do moich absolutnie ulubionych: imbir, kolendra, czosnek, limonka - i tak dalej. Po drugie kuchnia ta charakteryzuje się wyjątkowym bogactwem smaków - w jednej potrawie mamy idealną równowagę smaku słonego, słodkiego, kwaśnego i ostrego.

Jedną z podstawowych mieszanek przyprawowych w przepisach tajskich jest pasta curry. Można ją kupić gotową w słoiczkach, ale można także zrobić samemu. Odkryłam ostatnio, że świeżo zrobiona, domowa pasta może być lepsza od tej kupionej, nawet, jeśli brakuje jej któregoś ze składników (nie miałam trawy cytrynowej). Przepis podaję za książką "Kuchnie świata" Gordona Ramsay'a.

SKŁADNIKI:
10 długich strąków zielonego chilli
3 szalotki, obrane
6 ząbków czosnku, obranych
kawałek świeżego korzenia imbiru, ok. 4cm, obrany
pęczek kolendry, tylko łodygi
2 łodygi trawy cytrynowej
3 listki kaffiru lub otarta skórka z 2 limonek
1-2 łyżki oleju roślinnego
1 łyżka nasion kolendry
1 łyżeczka nasion kuminu
1/2 łyżeczki ziarenek czarnego pieprzu
1 łyżeczka soli morskiej
(1 łyżeczka pasty z krewetek)

WYKONANIE:
Siekamy drobno chilli, szalotki, imbir, łodygi kolendry i trawy cytrynowej, listki kaffir, wrzucamy do blendera razem z ząbkami czosnku i miksujemy na gładko dodając w razie potrzeby olej.
Pieprz, ziarna kolendry i kuminu przez minutę prażymy na suchej patelni, po czym tłuczemy na drobno w moździerzu i mieszamy z solą. Dodajemy do blendera razem z pastą z krewetek (opcjonalnie) i ucieramy na gładko. Czasem trzeba otworzyć pojemnik robota i zeskrobać ze ścianek pastę, która się przykleiła gdzieś wysoko, żeby całość miała równomierną fakturę.
Tak przygotowaną pastę kilka dni można przechowywać w lodówce w szczelnie zamkniętym słoiczku.

Jeśli zamiast zielonego chilli użyjemy czerwonego (w nieco mniejszej ilości - 6-7 papryczek), uzyskamy czerwoną pastę curry.







wtorek, 26 lipca 2011

Koktajl bananowo-waniliowy

Tak może wyglądać blender
Jedną z najbardziej odczuwalnych różnic po zmianie stanu cywilnego na małżeński jest znaczący wzrost ilości sprzętu kuchennego i poprawa jego jakości. Oczywiście, jeśli odpowiednio ułożyło się listę prezentów. W każdym razie w naszej kuchni w końcu pojawił się blender (w tym miejscu T. powinna zapytać: "Jak to?! Nie mieliście do tej pory blendera?"), więc odpakowawszy go wczoraj dziś ochoczo z niego skorzystałam. (Tak, tak, przepis jest z ostatniej chwili, sama jeszcze sączę mój koktajl). Prawdopodobnie ci z was, którzy mają blender wpadli już na to, że zmiksować można cokolwiek, ale na wszelki wypadek podzielę się odkryciem:

SKŁADNIKI:
- 2 dojrzałe banany
- łyżka soku z cytryny 
- mleko sojowe waniliowe* - zależnie od gustu: 0,2 - 0,5l


WYKONANIE
jest tak proste, jak się pewnie domyślacie: wrzucamy obrane banany do blendera, skrapiamy sokiem z cytryny i miksujemy na gładko. Wtedy dodajemy mleko sojowe - ilość zależna od konsystencji, jaką chcemy uzyskać. Koniec :)

* w naszym kraju mleko sojowe osiąga jakieś horrendalne i nieuzasadnione ceny, ale polecam szczerze "napój sojowy" z biedronki - kosztuje niecałe 4zł/l i występuje w 3 smakach: naturalnym, waniliowym i czekoladowym. Szukajcie go bliżej soków w kartonie niż mleka.

I jeszcze ciekawostka (cytat z wikipedii) o pochodzeniu samego słowa:
Barwne i wesoło brzmiące słowo cocktail jest zbitką dwóch wyrazów angielskich: „cock” (kogut) i „tail” (ogon), wiążące się z walkami kogutów, bardzo popularną wówczas w Ameryce Płd. i Karaibach rozrywką ludową. Obyczaj ten następnie zawędrował do Ameryki Płn., stając się tam równie popularny.
Po walkach kogucich był zwyczaj, że nagrodzony właściciel zwycięskiego koguta stawiał „kolejkę” dla widzów, zamawiając trunek u oberżysty, bo właśnie przed oberżą czy saloonem takie walki się właśnie odbywały. I tak, pewien amerykański oberżysta, nie dysponując jednorodnym napojem, zlał do konwi różne trunki wraz z dodatkami i zamieszał je fruwającymi podczas walki koguciej kolorowymi piórami oraz piórami z ogona pokonanego koguta. Przypadkowy i niespotykany dotąd napój, który okazał się doskonały w smaku, nazwano wówczas kogucim ogonem.
Inna, z wielu wersji powstania cocktailu głosi, że walczące koguty dla zwiększenia ich zadziorności i bojowości, pojono środkami dopingującymi, mieszanką alkoholu, piwa, ziół i innych ingrediencji. Napój ten nazwano „cock-ale”, co podobno później zmieniono na cocktail. Napoje mieszane składające się z różnych alkoholi i nie tylko serwowano po raz pierwszy w barach amerykańskich pod koniec XVIII wieku. Tamtejsze czasopismo „The Balance” 13 maja 1806 roku podano pierwszą definicję cocktailu: ”cocktail jest stymulującym likworem skomponowanym z różnych trunków, wody, cukru i gorzkich substancji”.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Leczo czyli w cieniu zakwitających patisonów

Kilka lat temu miałam okazję (a raczej byłam zmuszona) spędzić lato na wsi, (jej nazwa lepiej niech zginie w mrokach mojej młodości) i ten niefortunny pod wieloma względami pobyt przypomniał mi się właśnie dziś. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko wakacjom na wsi jako takim, wręcz jestem ich fanką. Ale, nie wdając się w mętne i nieprzyjemne szczegóły, wolę inne rejony kraju, inne towarzystwo niż tamto oraz wyjazdy dobrowolne, a nie zsyłki. Pominąwszy jednak to wszystko (i więcej) pobyt ów miał conajmniej dwa plusy, o których warto pamiętać. Pierwszy z nich to to, że udało mi się - właśnie tam i wtedy - za jednym zamachem przeczytać 1,5 tomu "W poszukiwaniu straconego czasu" (nomen omen), drugi, że znacząco podciągnęłam wtedy swoje umiejętności w gotowaniu, bo dzień w dzień przez całe lato gotowałam dla czteroosobowej rodziny plus trójki gości plus od czasu do czasu jeszcze dla robotników korzystając z ograniczonych w sumie zasobów.

Wieś ma wiele nieocenionych zalet dla miłośników jedzenia i gotowania. Wielu wspomniałoby pewnie o jajkach od wolno biegających kur, ja do nich się nie zaliczam, bo jak Bóg miły, dla mnie jajko to jajko. Nawet wolę te ze sklepu, bo są czyste. Ale na wsi można mieć przydomowy ogródek, do którego jest bliżej niż na targ, a warzywa są świeższe. Można mieć w pobliżu łąkę lub las, gdzie rosną szczaw lub grzyby. Można mieć też we wzmiankowanym ogródku SEZON NA CUKINIE.

To nie jest patison, to jest PatTiNson!
Ofiarą tego sezonu (dokładniej, był to sezon na patisony, ale tych warzyw można używać zamiennie) padłam tamtego lata. Krzaczków patisonowych było nie więcej niż cztery, ale i tak okazało się to przerastać nasze możliwości przemiałowe. Patisony były składnikiem dań głównych (leczo, racuszki), starte dodawałam do zup i dodatków, marynowałam malutkie egzemplarze w occie, a nawet dodawałam do deserów - do ciast dla zwiększenia wilgotności, a także stawiałam w roli głównej - pamiętam kruche ciasto z seledynowym patisonowym kremem... Mmmm... Piszę to po części dlatego, żeby sobie powspominać, a po części dlatego, żeby przekazać, że cukinię (patisona, kabaczka, dynię) można dodać do wszystkiego i ze względu na delikatny smak są to warzywa o tysiącu zastosowań. A sezon polega nie tylko na tym, że ma się dany owoc w ogródku, ale też na tym, że można go kupić w najświeższej możliwej formie i po najniższej możliwej cenie nawet w lokalnym kerfurze.

Tak więc zaopatrzona w cukinię kupioną za 1,70zł/kg zrobiłam dziś leczo, które jest jedną z moich ulubionych letnich potraw. Sposobów robienia lecza jest pewnie tysiące, ja przedstawiam swój.

SKŁADNIKI:
- cebula
- papryka, różne kolory (ja najbardziej lubię czerwoną ze względu na kolor i białą, bo jest najbardziej aromatyczna)
- cukinia (patison, kabaczek) 
- pomidory (świeże lub z puszki)
- koncentrat pomidorowy (opcjonalnie)
- czosnek
- kiełbaska lub chudy boczek wędzony*
- przyprawy: sól, pieprz drobno zmielony, papryka, zioła
- oliwa, olej lub masło (ja korzystałam ostatnio z miksu masła z oliwą z oliwek)
Proporcje musicie ustalić sobie sami. Najwięcej powinno być papryki** i cukinii. Cebuli nie ma co żałować. Jeśli ktoś potrzebuje jakiegoś punktu zaczepienia niech weźmie 2 cebule, 2 małe cukinie, 4 duże papryki, puszkę pomidorów.


WYKONANIE:
Potrzebny będzie garnek o grubym dnie (z pokrywką) i patelnia.
Warzywa dokładnie myjemy. Cebulę obieramy, kroimy na nieduże kawałki (na pół wzdłuż, potem każdą z połówek na 3 części, też wzdłuż, a potem to w poprzek na plasterki 5-10 mm). Paprykę czyścimy z nasion (najpierw nożykiem okrążamy szypułkę, potem przekrawamy owoc na pół i wycinamy białe części oraz usuwamy pałętające się nasiona) i kroimy na kwadraciki (najpierw na paski wzdłuż, a potem te paski w poprzek). Cukinii, jeśli jest młoda, odcinamy tylko końcówki, po czym kroimy wzdłuż, a potem na plasterki, niezbyt cienkie. Jeśli używamy dużej, dojrzałej cukinii trzeba ją będzie obrać, wydrążyć z części nasiennej i pokroić raczej cieniutko. Każde warzywo kroimy do osobnej miseczki (czy czegoś).
Garnek trzymamy w gotowości, tymczasem tłuszcz rozgrzewamy na patelni (nie więcej, niż wymaga wasza patelnia). Wrzucamy cebulę i mieszając smażymy na lekko złoto. Taka cebula sama w sobie jest pyszna, spróbujcie po drodze. Gotową cebulę wrzucamy do gara. Jeśli trzeba na patelnię dodajemy trochę tłuszczu i podsmażamy paprykę. Aby papryka nie zaczęła się dusić zamiast smażyć (na to przyjdzie czas potem) trzeba ustawić dość duży ogień i mieszać, aby podsmażyła się równomiernie. Ta część jest o tyle ważna, i dlatego używam patelni i warzywa smażę partiami, że jest ogromna różnica w smaku warzyw (i nie tylko) ugotowanych lub uduszonych i warzyw usmażonych. W gotowaniu maksymalna temperatura to temperatura wody, czyli niecałe 100 stopni. Przy smażeniu (grillowaniu, pieczeniu) temperatura ta może być wyższa, a przy bodajże 160 stopniach zaczyna być możliwe brązowienie - w przetwarzanych potrawach zachodzą wtedy zupełnie inne reakcje chemiczne i powstają zupełnie nowe substancje odpowiedzialne za charakterystyczny smak pieczonych i smażonych potraw. Do tego dodatek tłuszczu, który rozpuszcza substancje aromatyczne jest kolejnym trikiem.
Wracając do naszych warzyw, każdą podsmażoną porcję wrzucamy do gara. Można podsmażyć też cukinię, choć ja ostatnio tego nie robiłam. W garze lekko posypujemy wszystko solą, mieszamy i zaczynami dusić. Uwaga na początku, bo na dole nie będzie jeszcze wody i gorsze gary mogą chcieć się przypalać. Wtedy lepiej podlać odrobinkę wody. Duszenie wymaga szczelnego przykrycia. Od czasu do czasu zaglądamy i mieszamy. 
Kiedy warzywa zmiękną, dodajemy pomidory. Pomidory z puszki kroimy (jeśli nie są krojone) i wlewamy z zalewą. Jeśli idziemy na hardkor (który popłaca) i korzystamy ze świeżych pomidorów trzeba je najpierw sparzyć i obrać ze skórki, co robi się następująco: każdemu pomidorowi usuwamy zieloną twardą część wykrawając ostrym nożykiem zgrabny stożek oraz nacinamy krzyżyk na czubeczku. Układamy pomidory w płaskim naczyniu (w jednej warstwie) i zalewamy wrzątkiem, tak, żeby je zakrył. Trzymamy w tym wrzątku chwilę (do 5 minut), po czym odlewamy wodę, a pomidory obieramy, sami zobaczycie, jakie to proste. Potem pomidory kroimy i wrzucamy do gara. W razie potrzeby można dopomidorowić potrawę dobrym koncentratem pomidorowym. Można dodać resztę sosu do pizzy czy spaghetti, jeśli akurat taki pokutuje w naszej lodówce.
Mieszamy wszystko i dusimy, a raczej gotujemy dalej. Na tym etapie potrawa wymaga zazwyczaj odparowania części wody, co robimy gotując ją na wolnym ogniu bez przykrycia.
Dodajemy: mięsko, też można je najpierw podsmażyć; zmiażdżony czosnek; przyprawy. Można (na tym lub wcześniejszym etapie) dodać trochę czerwonego wina, jeśli mieliście pecha i kupiliście ostatnio jakieś, którego nie da się wypić. Smak tej potrawy powinien być gdzieś pomiędzy słonym, słodkim i kwaśnym - przyprawiamy tak, aby osiągnąć tę równowagę, ale też bez przesady - aby nie zabić smaku warzyw, o który w tym wszystkim chodzi.
Potrawa jest gotowa, kiedy warzywa są miękkie (część będzie rozgotowana, ale to OK), a smaki zaczynają się przenikać. I tak najlepiej smakuje jak trochę postoi. Kiedy używamy młodej cukinii wszystko dzieje się dość szybko, z dojrzałą cukinią duszenie jest dużo dłuższe, ale rezultat nie mniej powalający.
Podajemy z ulubionym pieczywem.


* Będąc kiedyś wegetarianką odkryłam z radością, że leczo wcale nie musi zawierać mięsa, potraktujcie więc ten składnik opcjonalnie.
** Widziałam też przepis bez cukinii, z samej papryki, ale przesłanie dzisiejszej lekcji jest inne. Poza tym cukinia jest pyszna i moim zdaniem smak lecza z cukinią jest bogatszy. No i nie oszukujmy się, rzadko kiedy papryka jest w tak dobrej cenie, jak cukinia.

sobota, 2 lipca 2011

Soczewica po nepalsku

Znajomi niedawno wrócili z Nepalu i po powrocie (fizycznym, bo mentalnie widać było, że nadal tam są) poczęstowali nas różnymi specjałami w nepalskim stylu. Ogólnie bardzo mi się podobało, bo dużo warzyw, bo ryż, bo dobrze doprawione. Najbardziej posmakowała mi gotowana soczewica (tym razem zielona) i postanowiłam zrobić coś podobnego w domu. Przepis jest taki 'mniej więcej', ale jeśli zrobicie 'więcej niż mniej' to też pewnie wyjdzie pyszne.


SKŁADNIKI:
- opakowanie (bodajże 400 g) zielonej soczewicy
- nietłusty bulion (jeśli nie mamy, to woda wystarczy)
- sól, odrobina cukru
- przyprawy: w mojej wersji była to kolendra, kumin i trochę chilli, polecam również czarnuszkę


WYKONANIE:
Soczewicę płuczemy pod bieżącą wodą, po odsączeniu wrzucamy do garnka i zalewamy bulionem lub/i wodą. Soczewica wciągnie sporo płynu, więc aby nie mieć przykrych niespodzianek wlewamy tego sporo. Gotujemy pod przykryciem. Po 20 minutach dodajemy sól i przyprawy do smaku i gotujemy dalej, aż soczewica się ugotuje, a smaki przenikną. Wg informacji na opakowaniu po trzydziestu minutach soczewica powinna być ugotowana. W razie potrzeby w czasie gotowania dolewamy wody/bulionu. Rezultatem ma być taka soczewicowa breja, czyli soczewica musi w czymś pływać.
Podajemy z ryżem (jeśli mamy czas, to brązowym, a jeśli mamy pieniądze, to basmati).

Smacznego :)

Sałatka ziemniaczana z porem i pieczarkami

Chyba jeszcze nie miałam okazji przyznać się do swojej słabości do sałatek ziemniaczanych. Sałatki ziemniaczane są dobre, bo są dobre i tanie. I zapychające, podobnie, jak sałatki makaronowe. Moją ulubioną jest amerykańska sałatka ziemniaczana, ale tym razem podzielę się przepisem, który znalazłam kiedyś na opakowaniu majonezu Hellmann's. Jest to ulubiona sałatka ziemniaczana mojego narzeczonego, prawdopodobnie dzięki dodatkowi czerwonego pieprzu, bo kiedy posypuję czerwonym pieprzem tę drugą sałatkę, też ją lubi.

SKŁADNIKI:
- 1 kg ziemniaków ugotowanych w mundurkach
- 50 g pora (nie wiem dokładnie, ile to 50 g pora, więc daję 1/3 - 1/2)
- 100 g pieczarek marynowanych (polecam markę Vortumnus)
- 400 ml majonezu Hellmann's* (oryginalny, nie babuni)
- 15 g (wg moich obliczeń to trochę więcej, niż łyżka) soku z cytryny
- szczypiorek
- musztarda, 1 duża łyżka
- pieprz biały mielony
- pieprz czerwony w ziarnach


WYKONANIE:
Ziemniaki obieramy, kroimy w dużą kostkę, wsypujemy do miski. Pora kroimy w paseczki (na pół wzdłuż, a potem cienkie plasterki), a pieczarki w ćwiartki, dodajmy do ziemniaków.
Majonez, musztardę, sok z cytryny i biały pieprz mieszamy. Doprawiamy tymi składnikami do smaku.
Zalewamy warzywa sosem i delikatnie mieszamy.
Posypujemy drobno pokrojonym szczypiorkiem i czerwonym pieprzem.

* podaję tę markę nie dlatego, że tak było w przepisie, bo zauważcie, że najpierw kupowałam ten majonez i dopiero dzięki temu znalazłam przepis; majonez Hellmann's smakuje najbardziej amerykańsko ze wszystkich polskich majonezów i moim zdaniem najlepiej zgrywa się z sałatkami ziemniaczanymi.

Sałatka szefa kuchni (czyli moja)

W końcu obiecana z dawna lekka sałatka. Skomponowałam ją kiedyś przypadkiem, jak to zazwyczaj z sałatkami bywa. Natomiast zazwyczaj taką sałatkę zjada się jako miły dodatek do obiadu wzbogacający dietę w błonnik, ale rzadko warto którąś zapamiętać. Tę akurat warto i to na tyle, że zapisałam od razu przepis na nią, w dodatku z proporcjami. Tego przepisu radzę się trzymać i nie zamieniać granatu na truskawkę, a limonki na cytrynę, bo to już będzie inna sałatka.

Przy okazji chciałam zwrócić uwagę na taki składnik sałatek, jak prażone ziarna dyni. Proponuję uprażyć i dodać do jakiejkolwiek sałatki składającej się ze świeżych warzyw, to sami zobaczycie, dlaczego podnoszę temat. Można też uprażyć kolendrę, sezam i inne suche małe rzeczy, ale akurat moim faworytem jest dynia. A dlaczego prażona? Well, dla porównania zróbcie sobie porcję z dynią prosto z torebki. Co się niestety często zdarza. Ostatnio w pewnej restauracji, której nazwy nie wspomnę, bo większość moich znajomych będzie się w niej za tydzień bawić na naszym weselu, dostaliśmy zupę - krem brokułowy posypany płatkami migdałów. Niestety, takimi prosto z torebki, co było w ogóle bez sensu, równie dobrze mogli niczym nie posypywać. Co mi przypomina, że muszę im przypomnieć, żeby dla nas te migdały jednak uprażyli.

A tymczasem sałatka leci tak:


SKŁADNIKI:
- 1/2 główki sałaty lodowej
- 1 jabłko pokrojone na cieniutkie plasterki, najlepiej ze skórką
- 2 marchewki, obrane i starte na grubej tarce
- 'ziarnka' z 1/2 dużego, dojrzałego* granatu
- sok i otarta skórka z 1/2 limonki **
- pestki dyni
- nasiona kolendry
- sól
- grubo mielony pieprz
- oliwa z oliwek


WYKONANIE:
Do miski wrzucamy sałatę porwaną na małe kawałeczki lub pokrojona w paseczki, ziarnka granatu, jabłko i marchewkę.
Prażymy dynię i kolendrę z odrobiną soli. Polega to na tym, że nasiona (i sól) wsypujemy na pustą patelnię i stawiamy ją na ogniu. Patelnia musi mieć grube dno, bo inaczej wszystko szlag trafi (nasiona się spalą z jednej strony). Doglądamy procesu rozgrzewania się i mieszamy od czasu do czasu, zwłaszcza, kiedy patelnia jest już nagrzana, żeby wszystkie nasiona uprażyły się równomiernie. Dynia kiedy ma być gotowa nadyma się i lekko pyka, kolor nie musi się nawet zmienić. Kiedy uprażymy dynię przesypujemy ją do chłodnej miseczki (nie do sałatki jeszcze!), żeby wystygła. Jeśli wrzucilibyśmy je od razu, to poparzyłyby owoce i warzywa w sałatce, a tego nie chcemy.
Sałatę skrapiamy sokiem z limonki zmieszanym z otartą skórką, posypujemy pieprzem i polewamy odrobiną oliwy z oliwek. Kiedy dynia i kolendra wystygną posypujemy nimi wymieszaną delikatnie sałatkę. Podajemy od razu.

Smacznego :)

* pani na targu pokazała mi kiedyś, jak się sprawdza dojrzałość granatów - trzeba owoc nacisnąć i jeśli słychać trzaskanie, to jest dojrzały, jeśli nie słychać, to nie jest. Jeśli nie macie możliwości posłuchać okaże się po przekrojeniu - im ciemniejszy i bardziej czerwony granat, tym bardziej dojrzały. Jeśli jest lekko różowy, to sorry, ale musicie kupić inny.
** najpierw limonkę sparzamy, potem ocieramy, a potem przekrawamy na pół i wyciskamy sok.

środa, 29 czerwca 2011

Cherry pie, czyli American dream

Dziś będą wspominki. Bo po pierwsze chciałam Wam powiedzieć, że kuchnia amerykańska (żeby nie było - północno-amerykańska) to wcale nie to, co większość osób myśli, czyli tylko hamburgery i hotdogi, a po drugie - opowiedzieć o (niekończącej się) przygodzie z książką Diane Roupe.
No więc moi drodzy (nie zaczyna się zdania od 'no więc') kuchnia amerykańska to wspaniały, zróżnicowany twór, który przez ostanie kilka setek lat czerpał z tradycji kulinarnych większości nacji europejskich, oraz od przybyszów z innych kontynentów. Różni się ona oczywiście w zależności od regionu, bo na wybrzeżach znajdziecie więcej owoców morza, na Midweście elementy kuchni niemieckiej czy skandynawskiej, na południu potrawy przywiezione przez niewolników i tak dalej. Owszem, są hamburgery, ale mało raczej mają wspólnego z tym, co serwuje McDonald's. W ogóle wydaje się, że mięso jest pasją Amerykanów i nigdzie na świecie (nie, żebym tak znowu dużo bywała) nie jadłam tak dobrej wieprzowiny jak pork chops w Iowa czy stek w Teksasie. A przepis na te potrawy jest taki, żeby odpowiedni kawałek mięsa oprószyć solą i pieprzem, po czym wrzucić na grilla i upiec. I tak dalej, i tak dalej, mogłabym godzinami. W każdym razie, kiedy będąc w Stanach dzięki moim doskonale gotującym znajomym (zwłaszcza Joannie) zorientowałam się, jak jest, postanowiłam nabyć książkę kucharską, żeby robić te wszystkie cuda w domu. Miała to być taka podstawowa książka z kuchnią narodową, coś jak nasza 'Kuchnia polska', w dodatku z przepisami od podstaw, ze składników takich jak mąka, jajko czy marchewka, a nie półproduktów. To, niestety, nie jest zbyt łatwe zadanie, z resztą przy tej ilości i jakości półproduktów wcale się nie dziwię.
Pracowałam akurat w studiu Old Time Portraits na Iowa State Fair w Des Moines, stolicy stanu Iowa (wieprzowiny i kukurydzy). W czasie krótkiej przerwy poszłam do jednego z budynków wystawowych obejrzeć krowę z masła, Harrego Pottera (też z masła), indyka z czekolady (wszystko to naturalnej wielkości), największą dynię w Iowa (rekordowe dynie ważyły nawet 1100-1300 funtów, czyli 500-590 kg), czy w ogóle co tam mają. Oprócz tych i wielu innych atrakcji (na każdą z nich miałam ok. 30 sekund) znalazłam stoisko, przy którym za stertami książek (a konkretniej jednej książki w wielu egzemplarzach) siedziała drobna kobieta, jak się okazało, Diane Roupe. Promowała swoją nową (wówczas) 'The Blue Ribbon Country Cook Book'. Obejrzałam i na oko wyglądała dobrze (książka, nie autorka). Wysłałam tam później Joannę, żeby sprawdziła, czy te przepisy spełniają moje wymagania, a ona potwierdziła. W ten sposób stałam się posiadaczką tej wspaniałej książki.
Jest ona pełna typowych amerykańskich przepisów, takich, że jeśli podać coś wg nich wykonanego Amerykaninowi powie on (czy ona), że poczuł się jak u babci. Przepisy opierają się o naturalne składniki, bo większość z nich startowała w konkursach podczas Iowa State Fair, a tam są co do tego bardzo ścisłe regulacje. Do tego Diane tłumaczy wszystko jeszcze chyba bardziej dokładnie niż ja - nawet przy najbardziej skomplikowanym przepisie nie ma wątpliwości, jak coś zrobić. Do tego kolejne rozdziały poprzedzone są przydatnymi do danej kategorii potraw informacjami. No, po prostu raj. Więc jeśli ktoś faktycznie ma się ochotę nauczyć gotować, to tę książkę polecam, a jako, że na polskich półkach jej nie ma - będę co jakiś czas prowadzić na jej podstawie nasze lekcje gotowania.

Dziś zaczniemy od cherry pie (ciasta wiśniowego), nie tylko dlatego, że występuje ono na okładce, ale też dlatego, że zaczyna się sezon na wiśnie. Ciasto (spód) do tego ciasta powinno być w zasadzie inne, ale to inne to jest hardkor, którego nauczę Was jesienią, przy okazji pumpkin pie, gdzie ciasta już się nie da obejść podstępem. Tymczasem moja wersja ciasto do cherry pie doskonale się sprawdziła, dodatkowo na tym samym cieście możecie upiec wszystkie rodzaje tart - słodkie i słone.

Cherry pie na okładce książki Diane Roupe
SKŁADNIKI:
Nadzienie:
- 4 szklanki kwaśnych wiśni bez pestek, świeżych lub mrożonych (rozmrożonych)
- 1 1/3 szklanki cukru (jeśli używamy buraczanego można dać trochę mniej, bo jest słodszy; polecam jasny brązowy)
- 2 łyżki tapioki (w przepisie jest 'quick-cooking tapioca', ale dałam taką, jak miałam, a że miałam tapiokę w kuleczkach, to w młynku do kawy zmieliłam ją, żeby przypominała mąkę ziemniaczaną)
- szczypta soli
- 2 łyżki stopionego masła
Ciasto:
2 1/2 szklanki mąki
1 łyżeczka soli
3/4 szklanki (czyli ok. 200 g) zimnego masła
1/3 szklanki zimnego mleka lub wody
(proporcje na 1 ciasto z wierzchem lub na 2 spody do tarty)



WYKONANIE:
Wiśnie, cukier, sól i tapiokę mieszamy razem w misce i odstawiamy.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 st C.
Przygotowujemy ciasto: najlepiej na stolnicy, ale można też w misce. Mieszamy mąkę i sól. Dodajemy pokrojone w kawałeczki masło i na stolnicy siekamy nożem, a w misce rozgniatamy palcami, żeby połączyć składniki. Kiedy zmieszamy już dokładnie (ale w miarę szybko, żeby ciasto nie rozgrzało się od dłoni) mąkę z masłem dolewamy po trochu mleko. Diane pisze wręcz o skrapianiu ciasta mlekiem, zagniataniu, jeśli trzeba, to skrapianiu znowu. W każdym razie, mleka tylko tyle, żeby ciasto się skleiło. Jeśli się sklei wyrabiamy chwilkę na gładko (tylko, żeby uzyskać gładką konsystencję, ani chwili dłużej). Wyrobione ciasto powinno chłodzić się w lodówce przykryte folią spożywczą, żeby nie wyschło. 
Smarujemy foremkę bardzo cieniutko masłem (przepis jest idealny na 24 cm średnicy, 4,5 cm wysokości). Połowę ciasta rozwałkowujemy jak najcieniej, tak, żeby osiągnęło wielkość foremki plus brzegów. Przekładamy na foremkę (można je w tym celu poskładać, jak materiał albo nawinąć na wałek). Układamy w foremce tak, aby pod ciastem nie było powietrza, a w cieście w żadnym miejscu dziur. Wystające ciasto odcinamy, a brzegi ciasta przyklejamy do brzegów foremki, żeby się nie zsuwały ani nic. Przykrywamy dokładnie folią, żeby w międzyczasie nie wyschło. Drugą połowę ciasta rozwałkowujemy podobnie, po czym kroimy na 14 (pisze Diane) cienkich pasków.
Teraz roztopione masło dodajemy do wiśni i mieszamy dokładnie. Usuwamy folię z foremki, Równomiernie wypełniamy dno foremki wiśniami. Z wyciętych pasków układamy na wierzchu ciasta wzór jak na okładce książki, po czym przykrywamy i doklejamy brzegi pozostałymi kawałkami pasków.
Wstawiamy do piekarnika i pieczemy w sumie 45 minut, tyle, że:
- po 15 minutach od początku brzegi ciasta przykrywamy folią aluminiową, żeby się za bardzo nie spiekły (robimy taki kołnierz wokół foremki i brzegi folii nachylamy nad brzeg ciasta)
- po 25 minutach od początku obracamy ciasto o 180 stopni, aby wypiekało się równomiernie, wtedy też, w razie potrzeby można luźno przykryć środek ciasta - jeśli już wygląda na upieczony na złoto
- po 35 minutach od początku usuwamy folię aluminiową; wtedy też można wyjąć ciasto i posypać cukrem pudrem lub zwykłym cukrem (czego ja nie robiłam, bo i tak było słodkie i ładne), po czym wstawić do piekarnika na ostatnie 10 minut.
Po upieczeniu ciasto wyjmujemy z piekarnika i odstawiamy, żeby wystygło. Można jeść jeszcze ciepłe (lub podgrzane w mikrofali) z lodami śmietankowymi. 

Cherry pie jest serwowane w lutym, dla uczczenia pamięci George'a Washingtona, a na Midweście także 4 licpa, w Dzień Niepodległości.
Wiśnie można zamienić na truskawki, agrest, porzeczki, itd. i zrobić swój własny rodzaj owocowego ciasta.

Przepis dedykuję Klaudii ;)

wtorek, 28 czerwca 2011

Od redakcji

Chciałam bardzo przeprosić wszystkich moich czytelników, którzy czekają na coś bardziej dietetycznego, a ja tu ciągle mąka, masło, smażenie i tak dalej. Dietetyczne rzeczy oczywiście będą. Natomiast uważam, że zróżnicowana dieta, duża ilość małych posiłków oraz dużo owoców i warzyw (które teraz można kupować i jeść na surowo, nie kombinując z żadnym przetwarzaniem) to klucz do zdrowia i godnego wyglądu.
Jutro wrzucę przepis na moją sałatkę szefa (czyli mnie) - w pełni surową i owocowo-warzywną.

Sztuka mięsa w sosie chrzanowym

Chrzan
Sztukę mięsa mamy z bulionu. Chodzi oczywiście o wołowinę. Np. rostbef. Zresztą zapytajcie pani od mięsa, o ile macie już jakąś dobrą, jakie mięso nadaje się na zupę, a potem do zjedzenia. Z bulionu robimy dowolną zupę, część możemy zamrozić, część przyda się nam do sosu.
Sos chrzanowy pomimo swojej prostoty w smaku jest poezją. Jeżeli nie zużyjecie całego do mięsa można go później wykorzystać np. do jajek ugotowanych na twardo lub kanapek.
A całość robi się tak:

SKŁADNIKI:
- sztuka mięsa wołowego na której gotował się bulion, ugotowana
- 2 łyżki masła
- 4 łyżki mąki
- 1 szklanka bulionu wołowego
- 180 g (słoiczek) dobrego tartego chrzanu, np. polonaise
- 400 g (duży kubek) śmietany 18%


WYKONANIE:
Do rondelka wkładamy masło i rozgrzewamy, po czym oprószamy mąką i smażymy chwilkę. Ilości masła i mąki są orientacyjne - masła ma być tyle, żeby po roztopieniu pokryło dno rondelka, a mąki - żeby przykryła masło. Smażymy mieszając, a kiedy tylko zacznie się rumienić wlewamy bulion (przecedzony) i trzepaczką mieszamy, aby uzyskać gładką konsystencję. Gotujemy ok. 5 minut mieszając. Gdyby sos robił się zbyt gesty można jeszcze dodać bulionu. Dodajemy chrzan i mieszamy dokładnie, po czym wkładamy do sosu sztukę mięsa (jeśli gotujemy dla więcej niż jednej osoby można mięso wcześniej pokroić na odpowiednią ilość części; byle nie za drobno, bo może się rozpaść). Gotujemy razem chwilkę na małym ogniu (nie więcej niż 10 minut), tuż przed końcem gotowania dodajemy śmietanę i dokładnie mieszamy. W razie potrzeby można dosolić, ale jeśli bulion był solony, to takiej potrzeby nie powinno być. Po dodaniu i wymieszaniu śmietany możemy sos wyłączyć i podać. 
Świetnie smakuje z kluskami na parze (do nabycia w większości sklepów spożywczych, wystarczy kupić i ugotować na parze).

Rosół wołowy z ziemniakami

Zupa tak prosta, że aż głupio podawać przepis, ale z drugiej strony, gdybyście nie wpadli na niego sami to byłaby duża strata. Polecam, szczególnie teraz, kiedy można kupić nieduże, młode ziemniaki.

SKŁADNIKI:
- bulion wołowy
- 0,5 kg młodych, niedużych ziemniaków
- kawałek (ok. 10 cm) pora
- młoda marchewka, może być wyłowiona z bulionu
- grubo zmielony pieprz


WYKONANIE:
Bulion gotujemy zgodnie z przepisem, tyle, że z samej wołowiny. Można użyć np. rostbefu i wyłowiony kawał mięcha wykorzystać potem na sztukę mięsa w sosie chrzanowym lub inny tefelszpic.
Ziemniaki, pora i marchewkę myjemy, obieramy. Ziemniaki kroimy na połówki lub ćwiartki. Marchewkę i pora na plasterki. Wrzucamy do gara, zalewamy przecedzonym bulionem, jeśli do tej pory nie było solony to solimy do smaku i gotujemy, aż ziemniaki zmiękną. Jeśli nie wykorzystujemy mięsa do niczego innego można też dodać pokrojone w kawałeczki kawałki wołowiny.
Zupę podajemy posypaną świeżo mielonym/tłuczonym pieprzem.

niedziela, 26 czerwca 2011

Poncz pinacoladowy

Ten poncz to jest w ogóle legenda, może nawet więcej niż jedna. W różnych miejscach można przeczytać o niskoalkoholowym ponczu i to właśnie o ten poncz chodzi. Przepis zawdzięczam Ewelinie, a komu ona - nie wiem. Wymaga on niestety droższych składników, ale zdecydowanie jest wart swojej ceny.

SKŁADNIKI:
0,7 l czystej wódki (np. Wyborowa)
0,5 l rumu kokosowego (np. malibu) 
ananas w puszce (owoce i zalewa)
1 l soku bananowego
1 l soku ananasowego
1 l soku brzoskwiniowego
owoce do pływania w ponczu, np. cytrusy, banan, owoce egzotyczne
lód


WYKONANIE:
Przygotowujemy naczynie na poncz. Wszystkie napoje dobrze chłodzimy, wręcz zmrażamy. Kiedy soki zaczną zamarzać w swoich kartonach, to spoko. Ananasa z puszki miksujemy na papkę. Przygotowujemy plasterki/kawałki owoców do pływania, powinno być ich dość dużo, tak, aby pływały po całej powierzchni naczynia. Do naczynia wlewamy alkohole oraz soki (w tym zalewę z ananasa, trzeba tylko pilnować, żeby nie stała w puszce i przelać tuż po otwarciu, bo nabierze paskudnego puszkowego posmaku). Dodajemy zmiksowanego ananasa. Mieszamy, próbujemy. Można dodać trochę mniej lub więcej wódki, żeby uzyskać pożądaną moc ponczu. Polecam jednak tę moc oceniać po działaniu, a nie po smaku, bo ten może być zwodniczy. W tym ponczu wódki, jak to się mówi, nie czuć. Schładzamy razem jeszcze trochę, aby smaki się przegryzły. Przed podaniem wrzucamy owoce i ewentualnie lód (można do szklanek). Stawiamy poncz na imprezie i zbieramy komplementy :)

Poncz lemoniadowy

Kiedy już zrobimy lemoniadę (która nawiasem mówiąc jak balsam działa dzień po eksperymentach z cięższymi drinkami) możemy pokusić się o zrobienie ponczu. Poncze są super, bo fajnie wyglądają i jeśli do tego dobrze smakują to stają się hitem każdej imprezy. Ten będzie z gatunku najprostszych, ale pomaga zużyć podróbki martini, które namnożyły się w lodówce po poprzednich imprezach.
Misa na poncz


SKŁADNIKI:

- martini bianco (może być podróbka)

- lemoniada
w proporcji 1:1
- plasterki cytryny i limonki do dekoracji
- liście mięty (opcjonalnie, choć powiem, że warto)
- lód


WYKONANIE:
Bez niespodzianek: w odpowiednim naczyniu mieszamy oba składniki. Podajemy schłodzony. Wrzucamy plasterki cytrusów, żeby sobie pływały, a także liście mięty, jeśli takowe mamy. W ogóle to polecam posadzić sobie miętę w ogródku - rośnie latami, wymagań specjalnych nie ma, a to taki fajny dodatek. Tylko nie próbujcie sadzić mięty ze stoiska z ziołami w supermarkecie, bo to nie przejdzie. No, w każdym razie, podajemy z lodem. Lód można wrzucić od razu do misy, ale rozsądnie, żeby zbytnio nie rozcieńczył ponczu.

Lemoniada

Moi drodzy, dziś czuję się dość słabo, nie będę niczego gotować, ani nawet udawać się do półki z książkami kulinarnymi, żeby podzielić się aranżacją jakiegoś starego przepisu. Nie. Dziś będą przepisy na napoje, które mogę podać nie ruszając się z fotela. Na letnie imprezy, czy w ogóle - na lato - w sam raz.
Zaczniemy od lemoniady, starożytnego napoju o wspaniałych właściwościach orzeźwiających, który właśnie popijam.
Dzbanek na lemoniadę


SKŁADNIKI:
- woda (mineralna niegazowana, np. Nałęczowianka lub przynajmniej przefiltrowana kranówa)
- cukier (najlepiej brązowy, jasny albo biały trzcinowy, ale w Polsce to niestety mało realna opcja; byle nie walił burakiem)
- cytryny i ewentualnie limonki
- lód (należy przygotować wcześniej).
Proporcji Wam niestety nie podam, ale zobaczycie, że uda się i bez tego.


WYKONANIE:
Przygotowujemy sobie naczynie na lemoniadę. Można oczywiście zrobić małą porcję w szklance, ale to raczej bez sensu biorąc pod uwagę dzienne zapotrzebowanie na płyny latem oraz możliwość przechowywania lemoniady w lodówce nawet kilka dni. Naczyniem może być więc dzbanek albo ponczowa misa, jeśli planujemy wystawić ją na imprezie.
Cytryny (cytrusy) myjemy dokładnie, a nawet sparzamy wrzątkiem. Przekrawamy każdy owoc na pół i ze środka wycinamy kilka (w sumie) ładnych plasterków do dekoracji. Z pozostałych (prawie)połówek wyciskamy sok.
Cukier najlepiej jest rozpuścić w szklance ciepłej wody.
Następnie do naczynia wlewamy tyle wody, ile potrzebujemy lemoniady i dodajemy do niej sok z cytrusów i syrop cukrowy tak, aby uzyskać słodkość i kwaśność, która nam odpowiada.
Lemoniadę przed podaniem chłodzimy (chyba, że do przygotowania użylismy mocno schłodzonej wody, to nie trzeba). Podajemy z lodem, plasterkami cytrusów, ewentualnie listkiem mięty.
Trzeba jednak pamiętać, aby plasterki dodawać w miarę przez podaniem, bo kiedy pomoczą się np. przez noc lemoniada robi się gorzka.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Kurzy tłuszczyk

Zastanawiałam się, czy powiedzieć Wam o kurzym tłuszczyku, czy też trzymać Was w nieświadomości. Ostatecznie stwierdziłam, że jeśli nie ja, to i tak ktoś Wam powie. Albo, co gorsza, nie.
Na kurzy tłuszczyk można natknąć się bardzo często w przepisach kuchni żydowskiej i tylko miłość do tej kuchni sprawiła, że przemogłam się i spróbowałam wyprodukować, a potem zastosować coś, co wydawało mi się tak wstrętne. Oczywiście, okazuje się, że tłuszcz kurzy wcale wstrętny nie jest, a bardzo się przydaje i pozwala zaoszczędzić, zwłaszcza, że pozyskuje się go z takich części kury, które zazwyczaj lądują w koszu.

SKŁADNIKI:
Kurze skóry, kurzy tłuszcz wycięty np. przed robieniem bulionu lub pieczeniem kurczaka.


NARZĘDZIA:
Patelnia, łyżka (np. drewniana), słoik lub inny pojemnik odporny na temperaturę i ze szczelnym zamknięciem.


WYKONANIE:
Układamy patelnię na palniku, na razie nie rozgrzanym. Jeśli nam się uda tak to ustawić, to fajnie, jeśli dno patelni jest lekko przechylone, nie poziome. Na gazowych kuchenkach jest to do zrobienia. Jeśli się nie da, to też spoko.
Czyste i osuszone tłuszcze i skóry kroimy na małe kawałeczki, żeby łatwiej wytapiał się z nich tłuszcz. Kładziemy na patelnię, zapalamy pod nią. Szturchając łyżką tłuszcze obserwujemy, jak wytapia się z nich interesujący nas produkt. Trzeba uważać na temperaturę - żeby nie było za gorąco, bo tłuszcz zacznie się palić i zmieni smak. W wariancie z krzywą patelnią tłuszczyk ścieka do tej niżej położonej części (staramy się więc podgrzewać tę górną, na której leżą skwarki). Kiedy ze skórek zrobią się skwarki, z których mało co wypływa wytopiony tłuszcz (bez stałych elementów) zlewamy do słoiczka, zakręcamy, a po ostudzeniu chowamy do lodówki. Podobnie jak smalec, taki tłuszcz można długo przechowywać. 

Powodzenia :)

Smażona kurza wątróbka

Oprócz rosołku z kładzionymi kluseczkami cynamonowymi (sorry za zdrobnionka) i cymesu jedliśmy dzisiaj smażoną wątróbkę, jedno z dań, o których przypominam sobie, kiedy jestem głodna i mam mało pieniędzy, bo doskonale zaspokaja głód nie nadwyrężając portfela. (Piekłam jeszcze ciasto, ale już nie pamiętam, jak je zrobiłam).
Pomyślałam, że bez sensu pisać przepis na wątróbkę, bo każdy wie, jak to zrobić, po czym przypomniałam sobie osoby, które nie wiedzą, że wiedzą ;)


SKŁADNIKI:
- kurza wątróbka, ok. 500g na 2 osoby
- tłuszcz do smażenia (o tym dalej)
- mąka, ok. 1 szklanki
- opcjonalnie: cebula
- sól
- pieprz, grubo mielony


WYKONANIE:
Wątróbkę kupujemy, jeśli wygląda ładnie (jak na wątróbkę). Powinna być w miarę ciemna i w całych kawałkach, a nie przechodzić w stan bezkształtnej masy. Kupioną wątróbkę płuczemy pod bieżącą chłodną wodą, dokładnie odsączamy na sitku. Wycinamy ewidentnie ohydne rzeczy: ciągnące się błonki, zielonkawe kawałki, sterczące żyły itd. Mąkę wysypujemy na talerz.
Rozgrzewamy tłuszcz na patelni. Może być olej, może być sklarowane masło, a jeśli chcemy być super cool używamy kurzego tłuszczyku.
Jeśli wybraliśmy wersję z cebulą, najpierw smażymy na złoto (czy też jak lubimy) cebulę pokrojoną w plasterki. Cebulę usuwamy dokładnie z patelni, przekładamy do miseczki, w której będziemy podawać wątróbkę, w razie potrzeby dodajemy na patelnię tłuszczu.
Każdą wątróbkę dokładnie obtaczamy w mące, otrzepujemy, żeby nie było jej za dużo (dokładnie znaczy z każdej strony, a nie grubo), kładziemy na rozgrzany tłuszcz  i smażymy z dwóch stron. Często smażona wątróbka strzela, więc trzeba uważać. A jeśli ktoś wie, dlaczego strzela i jak tego uniknąć, to niech, proszę, napisze w komentarzu. Uważamy, żeby nie usmażyć wątróbki za bardzo - będzie wtedy twarda i sucha. Z wątróbką jak ze stekiem, może być nawet lekko krwista w środku, jeśli taką lubimy. Trudno mi wytłumaczyć, kiedy wątróbka jest gotowa - zanim nabierzecie wprawy można zawsze wziąć kawałek i przekroić, żeby sprawdzić, co się dzieje w środku. Moim zdaniem najlepsza jest wątróbka złocista na zewnątrz i ledwo co ścięta w środku.
Usmażone kawałki wątróbki kładziemy na przygotowaną wcześniej cebulę (lub po prostu do miseczki) każdą warstwę posypując lekko solą i świeżo zmielonym pieprzem.
Podajemy na ciepło np. z grzankami lub świeżym pieczywem. Na zimno też jest OK.

Smacznego :)

Kluseczki kładzione

Kiedy potraficie już zrobić bulion, a może nawet inną zupę przyda się Wam przepis na kluseczki kładzione czy też lane. Nie jestem aż tak biegła w kuchennej nomenklaturze, żeby je rozróżniać. Jasne, lane się wylewa, a kładzione się kładzie, ale co, jeśli przy wylewaniu trochę się podkłada te kluseczki łyżką (jak ja robię)? Nie ważne, bo kluseczki jak zwał tak zwał są zacne.
Scenariusz może przebiegać jak np. dziś u mnie: z zamrażalnika wyjmuję przygotowaną kiedyś porcję bulionu i zastanawiam się, co z nią zrobić, żeby nie był taki, jak ostatnio i żeby nie zajęło to więcej niż 10 minut i nie wymagało składników, po które trzeba iść do sklepu. Decyduję się więc na dosypanie 1/3 paczki mrożonki warzywnej oraz kluseczki:

Polecam!
SKŁADNIKI:
(ja robię 'na oko', więc poratuję się proporcjami z 'Kuchni żydowskiej')
- 2 jajka
- 1/4 szklanki wody lub mleka (zależy, czy gotujemy koszernie, czy nie)
- sól do smaku
- 1/2 szklanki mąki
- 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia


WYKONANIE:
Jajka ubijamy z solą, dodajemy wodę/mleko, mieszamy, dodajemy mąkę z proszkiem do pieczenia, mieszamy na gładką masę. Teraz potrzebujemy wrzącego bulionu/zupy (można też ugotować kluseczki osobno, w wodzie i potem dodać do zupy). Na wrzący płyn kładziemy po łyżce ciasta. Czyli bierzemy ciasto na łyżkę i zsuwamy do wrzątku. Jeśli ciasto jest na tyle rzadkie można go też powoli wlewać do wrzątku, pomagając sobie łyżką. Wtedy wychodzą fajne kształty. Co kto lubi.

A teraz uwaga, kluseczki można 'spersonalizować' dodając do ciasta, zależnie od zupy i osobistych preferencji, ulubioną przyprawę. Np. do zupy pomidorowej lub wielowarzywnej sprawdzi się bazylia lub mieszanka prowansalska, a do bulionu - i to jeden z moich absolutnie ulubionych wynalazków - cynamon. Prosty bulion i kluseczki z cynamonem. Szaleństwo! Podpatrzone 'U fryzjera' w Kazimierzu Dolnym.

Cymes, czyli wszystko, co najlepsze

Kiedy napisałam cały wpis o cymesie Mozilla Firefox uznała, że musi się zrestartować i wszystko, z wyjatkiem tytułu, diabli wzięli. Żeby się więc nie powtarzać napiszę tylko, że cymes to jedna z najlepszych rzeczy na świecie i musicie go spróbować!

Cymes
 SKŁADNIKI:
1 kg marchewki
2 łyżki masła
1 łyżka miodu
100 g śliwek suszonych, bez pestek
cynamon
imbir


WYKONANIE:
Marchewkę obieramy, płuczemy, kroimy w plasterki. Rozgrzewamy w rondelku (lub na patelni, o ile mamy do niej przykrywkę). Na rozgrzane masło wrzucamy marchewkę i smażymy mieszając, aż się zarumieni. Dodajemy pozostałe składniki i mieszamy, aż miód się rozpuści, a przyprawy rozprowadzą równomiernie. Wtedy przykrywamy i dusimy od czasu do czasu mieszając. Kiedy wydaje się, że zaraz zacznie się przypalać podlewamy wodą. Woda ma ostatecznie wyparować, bo marchewka nie powinna pływać z żadnym sosie. Kiedy marchewka jest miękka cymes jest gotowy.

Cymes może służyć jako side dish do innych potraw, jako sałatka czy też samodzielnie, jako deser.

środa, 8 czerwca 2011

Sałatka z ciecierzycy, bakłażana i cukinii

Z tą sałatką wiąże się pewna nauka, ale pozwólcie, że opowiem całą historię. Otóż byliśmy (ja i mój wybranek) kiedyś u znajomych, którzy (a przynajmniej połowa z nich) świetnie gotują . Także i tym razem postarali się i na stole znaleźliśmy mnóstwo smakołyków. Przyjemności z jedzenia było co niemiara. Były tam między innymi dwie sałatki. Obie pyszne i intrygujące. Dowiedziałam się, co w nich jest i starałam się zapamiętać, podobnie, jak skład kilku innych potraw. Oczywiście, kiedy przyszło co do czego okazało się tylko, że pamiętam ciecierzycę, bakłażana i cukinię. Nie mam nawet pojęcia, czy występowały w jednej sałatce, i czy w ogóle w sałatce. A morał, jaki z tego płynie to: zapisuj skład pysznych sałatek, które w życiu spotkasz. Sałatki są zdradzieckie, bo jako, że ich przygotowanie polega na wymieszaniu składników mało komu chce się notować przepisy. Niestety, po jakimś czasie nawet oczywista kombinacja składników ulatnia się z pamięci. Oczywiście, można jej poszukiwać, co ja wczoraj uczyniłam, efekt może okazać się równie dobry lub lepszy, ale oryginału możemy już nigdy nie odnaleźć. Zwłaszcza, jeśli również był improwizowany.

A oto moja sałatka. Polecam ją na obiad lub kolację w ciepłe (lub niekoniecznie) dni albo na piknik lub przyjęcie w ogrodzie.

SKŁADNIKI:
- 200-250 g suchej ciecierzycy (pewnie można użyć z puszki, ale rzeczy z puszek mają najczęściej smak długiego moczenia się w słonej zalewie)
- 1 mała cukinia
- 1 mały bakłażan
- oliwa z oliwek
- czosnek
- kolendra (ziarna)
- pieprz świeżo zmielony, a najlepiej – utłuczony
- sól
- świeża bazylia (w planie miałam natkę z pietruszki, ale w sklepie nie było i użyłam bazylii z parapetu)
- 1 mała czerwona cebula
- ½ cytryny

WYKONANIE:
Ciecierzycę płuczemy, zalewamy wodą i odstawiamy na noc. Następnie zmieniamy wodę, solimy do smaku i gotujemy, aż stanie się miękka (na opakowaniu pewnie jest podany przedział czasowy). Odcedzamy, pozostawiamy do ostygnięcia.
Bakłażana i cukinię myjemy dokładnie, odcinamy końce. Przecinamy wzdłuż na pół, po czym te połówki kroimy na plasterki. Plasterki (a raczej półplasterki) wrzucamy do osobnych miseczek (tj. osobno bakłażan, osobno cukinia). Bakłażana solimy, posypujemy pieprzem i utłuczoną kolendrą (do smaku). Polewamy oliwą i mieszamy, aby każdy plasterek był naoliwiony i natarty przyprawami. Można dodać trochę zmiażdżonego czosnku, ale nie jest to konieczne. Z cukinią nie robimy nic.
Na patelni rozgrzewamy oliwę z oliwek. Zależy, jaką kto ma patelnię, czasem wystarczy malutko, czasem trzeba sporo. Kiedy oliwa jest nagrzana wrzucamy cukinię i smażymy na złoto mieszając, aby wszystkie plasterki usmażyły się równomiernie. Cukinia może pozostać twarda, byle by się zazłociła. Uważamy, żeby nie przesadzić i nie zrobić papki. Gotową cukinię wrzucamy z powrotem do miseczki, żeby wystygła.
Gotowa cukinia
Teraz w razie potrzeby dolewamy oliwy i kiedy się nagrzeje wrzucamy bakłażana. Przyglądamy się jak wygląda surowy bakłażan, bo kiedy będzie gotowy poznamy go po tym, że żaden kawałek nie wygląda na surowy. Bakłażan jest jednym z tych warzyw, których nie jemy na surowo, bo są zbyt psiankowate. Gotowego bakłażana również zostawiamy do ostygnięcia.
W międzyczasie kroimy obraną cebulkę w drobniutką kosteczkę, wrzucamy do docelowej miski razem z ciecierzycą.

Gotowy bakłażan  i ciecierzyca z cebulką i bazylią
W małym naczynku mieszamy oliwę z oliwek (tak, znowu), powiedzmy 1/3 – ¼ szklanki, sok z cytryny, wyciśnięty czosnek (1-4 ząbki, zależy, co lubicie).
Kiedy wszystkie składniki wystygną wrzucamy je do miski, zalewamy sosem i mieszamy. Dodajemy jeszcze porwaną na kawałeczki bazylię.
W razie potrzeby doprawiamy sokiem z cytryny, solą, czy czego nam brakuje.
Podajemy lekko schłodzoną (ze względu na ilość tłuszczu zbyt zimna będzie paskudna). Najlepiej smakuje i wygląda w dniu, kiedy ją zrobimy.

Jeśli są wśród Was szczęśliwcy posiadający grill elektryczny lub patelnię do grillowania cukinię i bakłażana wystarczy wysmarować oliwią i zgrillować, zamiast smażyć na tłuszczu.

Tym razem zamieszczę zdjęcia, ale proszę się do tego nie przyzwyczajać.